1 listopada 1918 r, czyli 96 lat temu we Lwowie proklamowane zostało powstanie państwa ukraińskiego.
Fakt bardzo trudny dla Polaków. Okupiony krwią lwowskich nastolatków, którzy ginęli w walce o miasto. Zmitologizowany i zapisany w historii Polski jako jeden z filarów walki o niepodległość ojczyzny.
Patriotycznie przeżywając walki Orląt zapominamy o drugiej stronie. Zabieramy jej prawo do stanowienia własnego państwa. Zapominamy, że Ukraińcy też chcieli mieć własne państwo. Że mieli też do niego prawo. Ba, nawet byli szybsi. Swoją niepodległość proklamowali 1 listopada. Polacy 11 dni później. Nie wspominając o tym, że w Kijowie w tym czasie państwowość ukraińska istniała już od kilku - kilkunastu miesięcy.
Tak, mamy prawo mitologizować Orlęta. Mamy prawo i obowiązek. Oni ginęli za swoją Ojczyznę. Ale nie mamy prawa twierdzić, że Ukraińcy nie mieli również prawa do samostanowienia. Że państwo ukraińskie to właściwie przypadek historii. A takie teksty potrafiłam usłyszeć w kontekście ostatnich wydarzeń na Ukrainie. Że Ukraińcy to właściwie nie naród.
Jakim narodem w takim razie my jesteśmy? „Oddając cześć Orlętom szanujemy heroizm własnych bohaterów” – napisał parę lat temu jeden z lwowskich publicystów. Dlatego dzisiaj pamiętajmy o tych co zginęli broniąc Ojczyzny, zarówno o Orlętach, jak i młodych Strzelcach Siczowych. Oni też ginęli za Ojczyznę. Tak jak i dzisiaj ich potomkowie giną na wschodzie kraju.
Nie zdepce waszych kurhanów Niepamięć, nie zrówna ich z ziemią, Bo wie, że w ich chłodnych komnatach Bohaterowie drzemią
(Jan Kasprowicz "Kochanym Obrońcom Lwowa" 1919)
W kontekście otwarcia nowego muzeum - Muzeum Historii Żydów Polskich,
antropolożka postanowiła przyjrzeć się tej wielowiekowej warszawskiej
koegzystencji. Za Janem Stanisławm Bystroniem, klasykiem polskiej
etnografii i autorem książki "Warszawa" (Warszawa, wydanie II, 1977),
antropolożka donosi więc o sytuacji Żydów w Warszawie na przestrzeni
dziejów:
Za Stanisława Augusta "wedle dawnych przywilejów nie wolno było mieszkać Żydom w Warszawie i miasto starało się o niedpuszczanie ludności żydowskiej, ale właściciele jurydyk, dla których ruchliwy i pracowity żywioł żydowski wydawał się pożądany, osiedlali ich w swoich jurydykach lub też tworzyli dla nich pod miastem specjalne osady, jak na przykład Nowa Jerozolima (skąd nazwa alej Jerozolimskich do dziś dnia pozostała" (s. 114-115).
W 1766 Marszałek Mniszech wydaje rozporządzenie nakazujące eksmisję Żydów z Warszawy i okolicy, osiem lat później ponawia je, a Nowa Jerozolima zostaje zburzona.
Gdy Żydzi przenoszą się do Raszyna, na skutek czego zaczyna on być konkurencją handlową dla stolicy, jej władze wydają zgodę na osiedlanie się kupców żydowskich na Marywilu (czyli w rejonie dzisiejszych ulic Senatorskiej i Wierzbowej) i Pociejowie (obok Marywilu, tereny dzisiejszego Teatru Narodowego).
Od 1784 roku aby Żydzi mogli przebywać w Warszawie, "każdorazowo musiał uzyskać pozwolenie na pobyt nie dłuższy niż dwa tygodnie, za opłatą 15 groszy" (s.115). Były to tzw. bilety żydowskie.
W końcu XVIII wieku było więc Żydów w Warszawie coraz więcej. Nie tylko tych legalnych, m.in przebywających na biletach (tych dwutygodniowych, a także rocznych, choć wydawanych niezwykle rzadko) czy podczas sejmów, jak i nielegalnie. Od 1792 roku Wg. spisu ludności z 1792 roku w Warszawie mieszka ich ponad 6,5 tysiąca, co stanowi 8,3% ogółu mieszkańców, najwięcej na Pradze, gdzie nie było ograniczeń dla osadnictwa. (s.115).
W 1794 roku ponowiony został przepis o biletach żydowskich, a ci którzy owych nie nabędą, otrzymają karę grzywny.
W 1795 roku, gdy Warszawa weszła w ręce Rosjan, wydano zgodę na osiedlenie się tych kupców, którzy osiedlili się tu przed wkroczeniem wojsk. Pozostali musieli miasto opuścić. (s.151).
W kontekście otwarcia nowego muzeum - Muzeum Historii Żydów Polskich, antropolożka postanowiła przyjrzeć się tej wielowiekowej warszawskiej koegzystencji. Za Janem Stanisławm Bystroniem, klasykiem polskiej etnografii i autorem książki "Warszawa" (Warszawa, wydanie II, 1977), antropolożka donosi więc o sytuacji Żydów w Warszawie na przestrzeni dziejów:
Żydzi w Warszawie pojawiają się
prawdopodobnie w końcu XIV wieku. Mieszkają w obrębie murów
miejskich (m.in. na ulicy Żydowskiej) oraz na przedmieściach.
Zajmują się handlem i lichwą, a także leczeniem. Mają synagogę
i cmentarz.
„W latach 1454-1455 mamy głuche
wieści o pogromie powstałym pod wpływem akcji św. Jana
Kapistrana”. (s.24)
„W 1483 książę Bolesław nadaje
mieszczanom warszawskim przywilej wykluczający obcych kupców od
możności prowadzenia handlu detalicznego poza obszarami głównych
jarmarków” (s.25)
W 1527 Zygmunt Stary potwierdza
przywilej „de non toleranids Judaeis”, na mocy którego zabrania Żydom mieszkać w Starej i Nowej Warszawie, a także na
przedmieściach, a także posiadać tam domy, mieszkania i
nieruchomości.
Ulica Żydowska zostaje zabudowana, a
w miejscu kirkuty w 1531 roku powstaje piekarnia. (s.30-31)
Zygmunt August potwierdza to w 1570
roku i zakazuje Żydom mieszkać w promieniu dwóch mil od miasta.
Wiek siedemnasty – „miasto nadal
teoretycznie nie dopuszcza ani dysydentów, ani Żydów, chociaż jak
zawsze, są od tej reguły wyjątki. Tak więc Żydzi mogą bywać w
stolicy w czasie sejmów (…). Oczywiście do Żydów utrzymują się
dawne zakazy. Nie wolno więc ludności żydowskiej mieszkać na
stałe w mieście, dopuszcza się Żydów jedynie w czasie walnych
sejmów, i to za opłatą (takie „sejmowe”) (…) Ale nie znaczy
to, jakoby Żydów poza okresami sejmów w ogóle w mieście nie
było; mieszkali oni tu poza wiedzą władz lub też za cichą ich
zgodą; było ich zwłaszcza dużo w jurydykach*, gdzie władze były
daleko bardziej pobłażliwe, a Żydzi byli potrzebni czy to jako
pośrednicy, czy rzemieślnicy” (s. 68-69).
Ciąg dalszy nastąpi...
* jurydyka - za wikipedią: (łac. iuridicus = prawny) – osada obok miasta królewskiego, rzadziej enklawa na gruntach miejskich, niepodlegająca władzom miejskim i miejskiemu sądownictwu.
Połowa czerwca 2014 to czas, gdy
ulicami Warszawy przechodzi Parada Równości, w knajpach króluje
kolektywnie oglądany mundial, a do tramwajów pod stadionem nie
można wsiąść, bo zapchali je uczestnicy festiwalu muzycznego
organizowanego przez pewną telefonię komórkową. Wszystko składa
się na piękną całość radosnego, świętującego miasta, w
którym wszyscy całują się przy radosnyc piosenkach Lily
Allen, która podobno wczoraj śpiewała w naszym mieście.
Niech żyje URBAN FESTIWAL!
Ale miejskie festiwale to nie tylko powszechna radość, imprezowanie i wydawanie pieniędzy (czyt. inwestowanie w "przemysł kulturalny" przez "klasę kreatywną"). Mimo że polskie wydarzenia cieszą się jeszcze relatywnie niewielkim zainteresowaniem gości z zagranicy, to coraz częściej możemy zauważyć jak neoliberalne strategie zarządzania miastem wkraczają w sferę kultury. Najlepszym przykładem były działania miasta wokół EURO 2012.
W 1996 roku Patrick Loftman i Brendan Nevin pisali, że jedna ze strategi zarządania miastem koncentruje się właśnie na organizowaniu i współfinansowaniu wraz z prywatnymi partnerami festiwali miejskich, które łączą estetykę, zabawkę i ostentacyjną konsumpcję. Efektem są tysiące turystów odwiedzających miasto. Niezależnie od tego, czy jest to Europride ( w 2007 Madrycie było 2,5 mln. uczestników), Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej, Olimpiada, czy maratony, są to działania, w których doświadczanie miasta jest determinowe przez różne czynniki (w tym: płeć, pochodzenie etniczne, status majątkowy, czy orientację seksualną). Ciekawie opisuje strategie włączania i wykluczania pewnych grup Gordon Waitt. Jeszcze kilka lat temu sprawczość (agency - w ostatnich latach ulubione pojęcie antropologów) mieszkańców i mieszkanek miast (i nie tylko) w zakresie inwestowania w miejskie festiwale była zdecydowanie mniejsza. Ale ostatie działania pokazują, że coś w tej kwestii się ruszyło. Wystarczy spojrzeć nie tylko na sukces akcji grupy "Kraków przeciw igrzyskom" (na Facebooku mają ponad 23 000 fanów, a w referendum 69,72 proc. głosujących opowiedziała się przeciw imprezie, ale przede wszystkim na to, co dzieje się obecnie w Brazyli, gdzie odbywa się Mundial (relacja w Wyborczej i komentarz w Dzienniku Opinii). Podobno Brazylia wydała na niego 13 mld dolarów (czyli więcej niż na oba mundiale wydały razem Niemcy i RPA). Kto na tym stracił, a kto zyskał odpowiadają sami Brazyliczycy wychodząc na ulice.
Tak jak w 2010 Chorwaci śpiewali homofobom "Fuck you. Fuck you very, very much. Cause your words don't translate and it's getting quite late, so please don't stay in touch" (i po polsku: "Pieprz się! Pieprz się bardzo serdecznie. Twoje słowa nie mają sensu i robi się już późno, więc proszę, nie pozostawajmy w kontakcie), tak dziś niemal wszyscy śpiewają organizatorom miejskich festiwali i wychodzą po swoje. Niestety, nie zawsze skutecznie.
3 maja 2012 roku o godz. 14: 58 siedząc
w kawiarni Bambi przy budapesztańskiej ulicy Frankel Leó 2-4, która
to kawiarnia niemal rok wcześniej, bo 1 maja 2011 obchodziła swoje
pięćdziesiąte urodziny, popijając wino 200 forintów za
kieliszek, tj. jakieś 3 złote, przeczytałam w polskiej wersji
„Fieldwork in Morocco” Paula Rabonowa zdanie, że „kultura jest
interpretacją”, a „podstawowe dane są już kulturowo
zapośredniczone przez ludzi, których kulturę jako antropolodzy
badamy” (Rabinow 2010, s. 128). Tego samego dnia wieczorem dowiedziałam się, jaka piosenka została polską piosenką Euro 2012.
W kontekście lawiny komentarzy
dotyczących zespołu Jarzębina i ich piosenki „koko euro spoko”,
warto z tej perspektywy przyjrzeć się nie temu jaką wartość
estetyczną reprezentuje ta piosenka, lecz temu, dlaczego i w jakim
kontekście ta piosenka powstała, w jakim jest wykonywana, w jakim
kontekście została przez internautów wybrana i przede wszystkim
jak i dlaczego jest tak komentowana.
Zespół Jarzębina, co w ostatnich
dniach nie raz już zostało napisane, to zespół kobiecy, który w
zdominowanym przez mężczyzn i maskulinizm świecie piłki nożnej,
pokazuje coś co jest po prostu inne. Można by nawet pokusić się o
użycie słowa „Inne” pisanego przez wielkie „I”, bo tu nie
dość, że na arenę wkraczają kobiety, jako te „Inne”, jako
nie-mężczyźni, jako "Obce", to estetyka przez nie reprezentowana także jest
„inna”, jest daleka od tego, co kojarzone jest powszechnie z
estetyką stadionową. [Ja rozumiem ją jako „żłopanie piwska”
i śpiewy rodem z pociągu pełnego jeśli nie kibiców, to chociaż
chłopaków wypuszczonych do rezerwy dzierżących w dłoniach
szaliki, czy to z symboliką narodową, klubową czy też rezerwisty
(która odeszła już do lamusa, gdy Polska zrezygnowała z
zasadniczej służby wojskowej) – i wiem, że jest to jedynie moja
wizja].
To także nieoswojona przez stadion,
ale również przez media estetyka stroju ludowego. I nie jest to
znany powszechnie Łowicz, Kraków czy Zakopane, lecz Biłgoraj,
region z pięknym, prostym, skromnym białym strojem, który wygląda
TAK.
(Warto zaznaczyć, że stroje noszone przez członkinie zespołu
Jarzębina są luźną interpretacją tego stroju).
Inna jest też estetyka białego
śpiewu, który Jarzębina od lat wykonuje, a który od razu
usłyszałam brzmiący gdzieś w tle puszczając sobie pierwszy raz
na youtubie „Koko Euro Spoko”.
Istotny i interesujący jest też wątek
genderowy, o którym Katarzyna Szustow napisała u Lisa. Że to
„bojowe babki”. Warto przeczytać.
O TUTAJ. Tu także wątek owej „Inności”, innej płci, jest
dominujący.
Szokująca dla komentujących może być
też konfrontacja z wiekiem uczestniczek, które dobiegają do
osiemdziesiątki i nie odkrywają zanadto swojego ciała. Co innego w
przypadku Rusłany, która wykonując piosenkę „Wilde
Dances” inspirowaną ludową muzyką ukraińską (i przy okazji
eksponując swoje ciało) podbiła serca głosujących na nią w
Eurowizji. Ukraińskość w warstwie muzycznej, banał i tandeta w
warstwie tekstowej („Może to tylko szaleństwo/ Świat obraca się
dookoła, dookoła, dookoła/ Shee-ree-kee-die, shee-ree-kee-dam-day/
Chcę byś mnie pragnął/ Tańczę w koło w koło wkoło”)
pociągnęła za sobą tłumy w 2006 roku.
Mam nadzieję, że Europejczycy, którzy coraz silniej zwracają się
ku temu co w jakimś stopniu jest tradycyjne, zagłosują na
Buranovskiye
Babushki, i z zainteresowaniem przyjmą naszą „INNOŚĆ”.
Inność, która w tym przypadku nie jest folklorem i ludowością,
lecz swoistą grą przeszłości ze współczesnością eksponującą
lokalny, regionalny charakter Lubelszczyzny świadomie
zinterpretowany przez 8 kobiet, które wpuściły na stadiony, prawie
jak na salony, to, co do tej pory nie miało tam dla siebie miejsca.
Czy fakt, że Warszawa zrezygnowała z podatku za psa, jest dowodem na to, że pies został wykluczony z przestrzeni publicznej jako jej pełnoprawny użytkownik, który miał prawo robić to co chciał/musiał w miejscach, w których chciał?
Jak zwykle przejeżdżałam przez skrzyżowanie. Takie duże, ze światłami. Jechałam prosto, więc teoretycznie nie powinno to być skomplikowane. Po prostu czekam na zielone i jadę. To jednak Polska, więc przejeżdżam ostrożnie. Przynajmniej parę razy w tygodniu na takim skrzyżowaniu ktoś, kto jedzie z na przeciwka i skręca w lewo zajeżdża mi drogę. Przyzwyczaiłam się, więc uważnie oglądam samochody. Nie liczę nawet na kierunkowskazy, bo kto by się w tym kraju nimi przejmował. Ostatnio zahamowałam tuż przed maską. Król szos o kulturze buraka pastewnego opuścił szybę i oprócz rytualnego sklęcia dodał magiczny symbol z użyciem palca wskazującego. Grzecznie powiedziałam, że to przecież jego wina i na wszelki wypadek opuściłam skrzyżowanie. Tym razem było podobnie: wielki i czarny samochód nie zauważył mnie i mojego różowego roweru zwanego Manu. Przyspieszył do skrętu, więc ja tylko stanęłam na pedałach modląc się, żebym nie wyleciała z mojego fixa. Zauważył mnie jednak w ostatniej chwili i z piskiem opon stanął parę centymetrów ode mnie. Zdarza mi się to często, więc tylko odetchnęłam i chciałam pojechać dalej. Ale kierowca otworzył okno i ze skruchą zaczął mnie przepraszać. Poczułam, że odpływam w szoku. Kierowca mówiący „przepraszam”, „moja wina”? Cud nad Wisłą? Antropologiczny nos wywęszył jednak od razu, że coś nie gra, chociaż obcego akcentu nie usłyszałam od razu. Dopiero odjeżdżając kątem oka zobaczyłam obcą rejestrację i literkę L jak Luxemburg. Zrozumiałam wtedy, że to nie cud. To tylko spotkanie z obcym.
Kim jesteśmy? Ja jestem antropologiem, ona antropolożką Ja jestem antropolożką, ona antropologiem. Kłócimy się ciągle, ale gdzieś tam istnieje nasz wspólny świat. Podobno.
What does the ethongrapher do - he writes C. Geertz