czwartek, 26 listopada 2009

amerykański indyk

Wczoraj (25 listopada) w przededniu święta Dziękczynienia prezydent Barack Obama oficjalnie ułaskawił indyka. Ptak, w przeciwieństwie do jego miliona braci, nie zostanie upieczony i zjedzony, ale spędzi resztę swojego życia w Disneylandzie.
Rytuał ułaskawiania indyka trwa już prawie 80 lat i co roku odbywa się z wielką pompą. Wybrane ptaki (na wszelki wypadek w uroczystości biorą udział dwa indyki) jadą do Waszyngtonu w towrzystwie działaczy Narodowej Federacji Hodowców Indyków i spędzają z nimi noc w hotelu. Dopiero następnego dnia eskortowane są do Ogrodu Różanego Białego Domu, gdzie prezydent wygłasza okolicznościowe przemówienie i uroczyście ułaskwia indyki.

Jeden z tekstów, który kiedyś czytałam szukał korzeni tego rytuału w symbolicznym podkreśleniu najwyższej roli głowy państwa, jako tego, który panuje nad życiem i śmiercią. (Magnus Fiskesjö "The Thanksgiving Turkey Pardon, The Death of Teddy's Bear, and the Sovereign Exception of Guantánamo")
Ja uważam, że to po prostu potrzeba zagłuszenia wyrzutów sumienia z powodu ponad 45 milionów indyków, które zostaną w tym roku zjedzone. W Polsce już od dłuższego czasu obserwujemy co roku wigilijną akcję "uwolnić karpia". Czy wigilijny karp i amerykański indyk nie są do siebie podobne? Co prawda amerykanie nie zabijają osobiście indyka, co potrafi spotkać nasze pływające w wannach karpie.

Ciekawa jest sprawa imion ułaskawionych indyków. W 2001 roku, dwa miesiące po ataku Al Kaidy, George W. Bush nazwał indyka "Wolność". Słowo to było wtedy odmieniane we wszystkich możliwych przypadkach. Imię tegorocznego ptaka ("Odwaga") w jakiś sposób nazwiązuje, nomen omen, do pierwszego ptaka Busha. Bill Clinton nie sięgał do takich przenośni. Jego ptaki nazywały się Jerry, czy Harry.
W duchu globalizacji czekam, aż prezydent Kaczyński ułaskawi w tym roku karpia i wpuści go do fontanny w Pałacu Prezydenckim.

czwartek, 19 listopada 2009

Anna (Chana) Perechodnik Nusfeld

W tym miesiącu Komuna Otwock uroczyście kończy swoją działalność. Z tej okazji organizuje ostatnie pokazy przygotowanych przez siebie sztuk. Łączy to z dyskusjami na zadany temat. Ja trafiłam na temat żydowski zagajony przez Kazimierę Szczukę po sztuce „Perechodnik/Bauman”.

Komuna wykorzystała pamiętnik żydowskiego policjanta z Otwocka, Całka Perechodnika, który wsadził do pociągu jadącego do Treblinki swoją żonę i dziecko, a sam przeżył likiwdację otwockiego getta. Tekst spektaklu oparty był także o fragmenty baumanowskiej „Nowoczesności i zagłady”.

To ta sztuka, za którą Komuna dostała nagrodę ministerstwa od kultury i dziedzictwa. Ta sama, w której Komuna pyta, „ Czy łatwo jest zostać skurwysynem?” I prosto odpowiada: „łatwiutko!”. Ta sama, w której biega po scenie i krzyczy. W której tupie i recytuje „porzygał się na widok trupa. Dobry urzędnik. Wrażliwy człowiek. Eichman”.

Zaproszona do rozmowy Szczuka mówiła o czasie, który obecnie nastał – czasie odpowiednim do dyskusji i pracy nad tematem holokaustu. To trzeci taki moment w historii – pierwszy nastąpił tuż po wojnie, kiedy ci, którzy byli ofiarami, rozliczali tych, którzy byli katami. Drugi w latach 80-tych, kiedy dzieci ofiar próbowały pokonać ojcowską i matczyną traumę i żyć dalej, żyć przyszłością. Jednak przez film „Shoah” Lanzmanna nie mogły zapomnieć. I dziś, gdy wnuki porównują swój strach do strachu swoich nie-dziadków – ofiar. Bo strach, według wolnej interpretacji, którą wysnuwam po spotkaniu, jest uczuciem uniwersalnym. Tak samo bali się Żydzi pędzeni do wagonów, jak boi się chłopak napadnięty w ciemnej ulicy. Wokół takiej koncepcji krążyły myśli i słowa Komuny, w szczególności Grzegorz Laszuk. I jeszcze wokół roli, jaką odgrywa otwockie pochodzenie jednej z członkiń grupy. Mówiła, jak ważne była dla niej praca z historią jej miasta.
A Kazimiera Szczuka? Ona poświęciła się raczej kulturze post-traumy i holokaustowej ikonografii. Bo „sztuka powojenna pozostaje pod wpływem wyobraźni Holokaustu” (Janion 2009, 279). Mówiła o dobrych Niemcach – jak Oskar Schindler, o happy-endach historii Sprawiedliwych, i o tym, że wszyscy Polacy ratowali Żydów. I o niebie otwierającym się na Korczaka z jego dziećmi. I tłumaczyła nawiązując do słów prof. Janion, że <<”Neutralizowanie Holokaustu” polega na wpisywaniu go w uniwersalizujące systemy, które usiłują nadać sens popełnionym wtedy zbrodniom i włączyć Zagładę w jakiś obraz świata, w którym zwycięża w końcu wizja moralnych cnót, ludzkiej wspólnoty i miłosierdzia (...)A my wiemy, że nie było sielanki ani zwycięstwa, (…) ani nawet katharsis”>>. W tym wszystkim gdzieś znajdowała miejsce dla Komuny Otwock. Mówiła o Figuren – niemieckim słowie oznaczającym lalkę, kukiełkę, a przez hitlerowców stosowaną na określenie ciał żydowskich ofiar. Trochę się jednak zafiksowała na tej prezentacji i nazewnictwie. Niestety.

Nie dodała nic na temat słów prof. Janion, że „Perechodnik obalał niewidzialność, przezroczystość, niesubstacjalność Figuren. Przywracał imię” (Janion 2009, 278). Przywracał szczególnie w tych momentach, gdy żoną swoją przepraszał za stosunek seksualny z obca Żydówką za łóżkiem w jakimś mieszkaniu w warszawskim getcie, gdzie ukrywał się w 1943 roku po opuszczeniu Otwocka. „Przepraszam Cię, Anko!” - mówiła Komuna Otwock i przywoływała to imię. ANKA! ANKA! ANKA! Bo tak miała na imię żona, którą Perechodnik odprowadził na plac, z którego odjeżdżały pociągi jadące do Treblinki. O której nikt nigdy inaczej nie mówił, jak o żonie, którą Perechodnik wsadził do pociągu. ANNA PERECHODNIK z domu NUSFELD tak się nazywała.

środa, 11 listopada 2009

rytuały

Wódz i najważniejsi wojownicy ustawiają się w wielkim kręgu przed kamiennym postumentem symbolizującym duchy przodków. Wszyscy ubrani w ceremonialne stroje przygotowywali się od tygodni do tego dnia.
Tylko wojownicy mogą uczestniczyć w rytuale, a wszyscy pozostali są jedynie świadkami corocznych obchodów święta. Stoją za wojownikami odgrodzeni od nich symbolicznym ogrodzeniem. Przestrzeń została podzielona, chociaż nawet w inne dni teren wokół postumentu naznaczona jest silnym tabu. Pali się tu święty ogień, którego pilnują wyznaczeni wojownicy w ceremonialnych strojach. Tego dnia wartę przy postumencie i świętym ogniu pełnić będą przedstawiciele wszystkich tajnych bractw z grupy wojowników.

Uroczytości przewodniczy jeden ze starszych wojowników, który jest odpowiedzialny za przebieg zdarzeń. Pilnuje, aby wszystko odbyło się w odpowiedniej kolejnosci. Aby odtworzyć coroczny cykl. Aby świat istniał dalej.

Najpierw wzywane są duchy przodków. Gromkim okrzykiem prosi się ich o przybycie i stanięcie przed żywymi. Mają być oni razem z żywimi świadkami święta. Prezentowana jest broń, wódz przemawia, słychać salwy. Następnie składane są ofiary na postumencie. Tradycyjnie są to kwiaty uformowane w wieńce. Miarowym krokiem wódz podchodzi do postumentu. Bębny dudnią.
Napięcie sięga zenitu.
Żywi i martwi są świadkami ofiary.

To nie koniec wydarzeń tego dnia. Jak co roku odbywają się pokazy sprawności fizycznej. Odbywa się Wielki Bieg. Ale tego dnia nie ważny jest wynik. Każdy zostanie nagrodzony.
A całe miasto przystrojone jest w specjalne barwy, żeby wszyscy poczuli, że ten dzień jest inny.

Warszawa, 11 listopada. Święto Niepodległosci.

poniedziałek, 5 października 2009

koniec pw

Na szczęście skończyliśmy już świętować 65 rocznicę powstania warszawskiego. W związku z tym skończył się ten cały cyrk, a skansen bojowy został zamknięty.
W ostatnią sobotę antropolożka miała przyjemność, jakiej dawno nie zaznała. Zdarzyło się bowiem, że w godzinach popołudniowych siedziała przed telewizorem. Przyjemność jednak na tym się skończyła. Z telewizora padły wielkie słowa o Polakach –wariatach, którzy zawsze razem rzucą się w ten „gloria victis” bój. Przykładem jednego z romantycznych bohaterów, któremu kontakt z Absolutem na Mont Blanc dał oczyszczenie i odrodzenie. Jak islamiści, którzy na śmierć idą z uśmiechem. Tak według Pawła Passiniego wyglądało powstanie.

„Wojna to wojna - spróbujemy ją wam przybliżyć” powiedział młody prowadzący tytułowany przed nazwiskiem, którego antropolożka nie pamięta, skrótem DR. I zaraz dodał „teraz jesteście powstańcami”. Zaprosił sześcioro trzydziestolatków do paintball’a. A potem jeszcze na krótki spacer kanałami. Byli wstrząśnięci: „tam śmierdzi i rzygać się chce”. Ale przynajmniej już wiedzą, jak strasznie było w czasie tej wojny. Ciekawe dlaczego nie pokazali symulacji gwałtu, o której pisała w swojej sztuce poświęconej właśnie PW, Sylwia Chutnik. Lepiej mówić, że „to młode wariactwo, eksplozja młodości, brak odpowiedzialności”. Swoisty karnawał?
Kilka znanych osób, powiedziało kilka słów o tym wielkim wydarzeniu w wielkiej historii nas, Polaków. Jan Klata powiedział: „obsesja historii:. Tomasz Bagiński dodał: „dobrze mieć własne zdanie na ten temat”. Aga Zaryan powiedziała, że „ludzie wtedy nie tylko walczyli, ale tez żyli”. A przeciętna trzydziestolatka spuentowała, że dziś już nie ma pojęcia honoru, a dla tych młodych ludzi najważniejsze były: „Bóg, honor i ojczyzna”.

Antropolożce przypomina się w takiej chwili historia pewnej szesnastolatki, która w powstaniu czynnie uczestniczyła. Gdy pod niemieckim ostrzałem wyczołgiwała
się z ziemniaczanego pola, na które wybrała się wiedziona głodem, dziewczyna wpadła w szał. Krzyczała i płakała. Nie chciała ginąć. Oj, nie chciała bardzo… nigdy wcześniej bowiem, nie była z mężczyzną. Nie wiedziała, jak to jest. A zginąć i nie wiedzieć…
To jest ofiara.

piątek, 4 września 2009

tabliczki, parki i cmentarze

Londyn. 20 milionów mieszkańców. Taksówki, doubledecki, rowery. City, jedno z największych centrów finansowych Świata. Ruch, życie i tłok.
A w tym wszystkim parki: rozległe i słoneczne. Są tu boiska, są stawy, są ogrody kwiatowe. Można godzinami spacerować po największych parkach i nawet nie zauważyć, że jest się w środku megalopolis. A do tego malutkie skwerki na placach - te publiczne i te dostępne tylko dla uprzywilejowanych mieszkańców danej okolicy, czy budynku. Elitaryzm? Egalitaryzm?

St. James Church Park to park urządzony na dawnym cmentarzu. W krzakach obok placu zabaw dla dzieci przebłyskują zatarte napisy na pomnikach. Tuż obok klomb zarasta grupkę leżących płyt. Śmiech dzieci na huśtawce i zaduma nad przemijaniem. Życie i śmierć pozostaje w równowadze.

Równowaga.

A do tego pamięć. W każdym parku, na skwerkach, placach i zieleńcach, nawet w zoo: na ławeczkach tabliczki: epitafia, napisy. Pamięci tej... W imieniu tego... Ku wiecznej pamięci...

Nalezy zostawić po sobie ślad.

sobota, 15 sierpnia 2009

Chernivtsi Memory

Najprzyjemniejszy jest ten moment, kiedy czujesz lekkie napięcie całego ciała. I wiesz, że zaraz zadadzą to pytanie: „Chto wy?”. Bo nie wiedzą „kto my”. Z aparatem w ręku burzymy ich codzienny porządek. Jak siedzą w samochodzie czekając przed swoim domem na kogoś z rodziny. Jak na krzesełkach wsparte laskami podglądają codzienność swojej ulicy. Jak z zakupami zapakowanymi w plastikowe siatki wysiadają z taksówki albo trolejbusa. I nagle, z zakrętu pojawiamy się my. Fotografujemy to, co fotografowali już inni. Interesujemy się tym, co interesowało ludzi już wcześniej. Udają, że nie wiedzą, dlaczego fotografujemy ten budynek. Ten i 59 innych jemu podobnych. Bo w mieście, tym, gdzie chodniki zamiatano pękami róż, 60 synagog miało swoje miejsce. Więc widzimy te synagogi wszędzie. Każde półokrągłe okna wydają nam się oknami babińca. Czasem coś mówi nam jeszcze głośniej, że tutaj była synagoga. Wtedy udajemy, że tylko spacerujemy, że ciekawi nas tylko architektura. „U nas, w Kongresówce takiej nie ma. Warszawę zburzyli w <>. I dlatego nas tak ciekawi. Tak chodzimy i oglądamy”. „A co było tutaj wcześniej? Nie wiecie? Szkoda...”. „Skąd jesteśmy? Z Polszy, z Polszy”. I paszport dajemy na dowód tego, że przyjechałyśmy z Szengen, a nie z Izraela. I nawet nie słyszymy, że mają Polaków w rodzinie. Cieszą się tylko, że miasto nam się tak podoba.


www.chernivtsimemory.net

niedziela, 26 lipca 2009

Rite de passage

po latach odkrywania nieznanych scieżek i lądów w bibliotekach, w terenie i na sali wykładowej usłyszałam magiczne słowa:.".. i otrzymuje pani tytuł magistra". Tak chyba brzmiały, bo prawdę mówiąc byłam zbyt przejęta i lekko roztargniona, żeby przysłuchiwaś się, co też komisja ma mi do powiedzenia. Zwłaszcza, że było to dosyć oczywiste. Mniej oczywiste było jak mnie ocenią i czy będa zadawać podchwytliwe pytania. Nie zadawali takowych, a ja poczułam się lekko niedoceniona. Poziom pytań odpowiadał rozmowie przy kawie. I podobnie wyglądała moja obrona. Nie żebym żałowała, bo dyskusja była fascynująca, tylko, że do końca nie wierzyłam, że zaraz nie wyskoczą z jakimś pytaniem typu: proszę wymienić definicję kultury pana X, wszystkie możliwe istniejące systemy pokrwieństwa oraz wytłumaczyć do czego służy kopaczka kijowata i czerpak zgrzebłowaty. Horrory antropologa, który zapomina jak to być etnografem i woli postmodernistyczny bełkot od klasycznych dzieł Moszyńskiego, Dworakowskiego, nie wspomnając już o Kolbergu.
a propos Kolberga: na pierwszym roku studiów koleżanka ze STARSZEGO rocznika (przypuszczalnie z 2 albo 3 roku - wtedy odległa przyszłość) oświadczyła, że przeczytała już PRAWIE wszystkie tomy Kolberga i że ja też będę musiała, skoro studiuję etnologię. Mówiła poważnie, a mi ciarki przechodziły po plecach. Przechodzą do tej pory gdy myślę o WSZYSTKICH tomach Kolberga.
Tak czy inaczej oficjalnie mogę przyznać, że zostałam magistrem. Właściwie nie jestem pewna czego magistrem - antropologii? etnologii? etnografii?, ale zostałam. W zwązku z tym mogę już się przedstawiać:

jestem antropologiem.

I znowu zaczęłam się zastanawiac nad stroną językową mojej [nowej] tożsamości. Pani antropolog brzmi dziwnie (chociaż nie wiedzieć czemu pani doktor już nie), antropolożka mnie denerwuje. Samym antropologiem jednak nie będę, bo płci zmieniać nie zamierzam. Do tej pory kwestia językowa był dla mnie wyłącznie walką o pozory i się nie przejmowałam czy mam być antropologiem czy antropolożką. Ale nagle zaczęło być to dla mnie ważne. Dyskurs kreuje widzenie świata, więc warto zwrócić uwagę na to co mówimy. Może wtedy sala na Żurawiej będzie nosiła nazwisko Cezarii Baudouin de Courtenay Ehrenkreutz Jędrzejewiczowej, a nie jej ucznia Dynowskiego, będziemy znać nazwisko Germain Dieterlen, a nie, że z Griaulem jeżdziła "jakaś jego uczennica" i będziemy wiedzieć kim była Theodora Kroeber i ile zawdzięczał jej Alfred.
Za formą antropolożka mimo wszystko nie przepadam i dlatego będe głośno krzyczeć, że

jestem antropolog. [panią] antropolog.

konkursy... konkursy...

Etnofotka - letni konkurs fotograficzny

Portal KulturaLudowa.pl zaprasza do wzięcia udziału w letnim
konkursie fotograficznym „ETNOFOTKA”.

Dla wielu z nas wakacje to czas wielu ciekawych podróży i wyjazdów.
Niejednokrotnie jest to najlepszy moment na odkrywanie nieznanych miejsc
połączony z poznawaniem bogactwa naszej tradycji.

Zachęcamy więc do fotografowania najciekawszych przejawów kultury
tradycyjnej widzianej okiem współczesnego odbiorcy.

*Na Konkurs należy nadsyłać zdjęcia związane z szeroko pojętą kulturą
ludową.* Mogą to być np. fotografie ukazujące starą wiejską zabudowę,
przydrożne krzyże, kapliczki, jak również zdjęcia z festiwali, festynów
i innych imprez o charakterze folklorystycznym itp.

Każde zdjęcie powinno być opatrzone tytułem oraz krótkim opisem
wykonanym przez autora, datą i miejscem wykonania zdjęcia.

Uczestnicy mają prawo zgłaszać do Konkursu tylko i wyłącznie fotografie
wykonane samodzielnie, do których Uczestnicy posiadają wszelkie prawa
autorskie. Zgłaszanie zdjęć wykonanych przez inne osoby jest całkowicie
zabronione.

Udział w konkursie kierowany jest do wszystkich fotografujących.

Fotografie należy nadsyłać do 30 września na adres
redakcja@kulturaludowa.pl
wraz ze zgodą na publikowanie fotografii.

Organizatorem konkursu jest Stowarzyszenie Twórców Ludowych.


Szczegóły na www.kulturaludowa.pl

---


Muzeum Etnograficzne w Toruniu zaprasza fotografów - amatorów do udziału w konkursie fotograficznym Etno-klimaty. Zachęcamy do „łapania” obiektywem klimatów obyczajowych charakterystycznych dla miejsc, które odwiedzamy podczas wakacyjnych wojaży.
Konkurs trwa od 1 lipca do 30 września 2009 r.

Fotografie w formie elektronicznej (na nośniku CD) wraz z formularzem zgłoszeniowym należy nadsyłać do Muzeum na adres:

Muzeum Etnograficznego w Toruniu
Wały gen. Sikorskiego 19
87-100 Toruń
z dopiskiem Konkurs fotograficzny


więcej informacji na www.etnomuzeum.pl

----


Czasopismo (op.cit.,), Stowarzyszenie Pasaż Antropologiczny, Feminoteka oraz Pędzle i Szczotki ogłaszają konkurs na etnograficzny artykuł multimedialny o tematyce związanej z płcią, seksualnością.
1.      Tematyką konkursu są aspekty związane z płcią i seksualnością. Teksty mogą wykorzystywać perspektywę gender, queer.
2.      Czekamy na teksty pisane z etnograficzną wrażliwością – niekoniecznie naukowe. Przy ocenie komisja będzie brać pod uwagę:
a.      Wybór i sposób przedstawienia tematu
b.     Walory literackie tekstu
c.      Wartość dołączonych multimediów oraz ich spójność z tekstem
d.     Umiejętność pokazania głębszego kulturowego kontekstu opisywanej kwestii
3.      Artykuł multimedialny to tekst wzbogacony ewentualnie o zdjęcia, filmy, nagrania audio i inne, z którymi komponuje się w całość. Przestrzenią publikacji-prezentacji jest internet.
4.      Tekst może zawierać do 7000 znaków (ze spacjami). Pliki audio i audiowizualne – do 10 minut. Liczba zdjęć – do 10 sztuk.
5.      Wszystkie pliki muszą być jakości umożliwiającej publikację w Internecie.
6.      Najciekawsze artykuły multimedialne zostaną opublikowane na stronach internetowego czasopisma „(op.cit.,)”. Teksty będą miały także szanse na publikację w wydawnictwach papierowych „(op.citu.,)”.
7.       Autorkom i autorom nagrodzonych  prac zostaną przyznane nagrody pieniężne, w wysokości: I miejsce – 600 zł, II miejsce – 300 zł, 5 wyróżnień książkowych.
8.      Jury zastrzega sobie prawo do innego podziału puli nagród.
9.      Autorka lub autor, nadsyłając artykuł na konkurs, wyraża zgodę na nieodpłatną publikację, o której mowa w punkcie 6.
10.   Tekst oraz multimedia należy nadsyłać do 1 września 2009 roku.
11.   Pliki powinny zostać przesłane w formie elektronicznej jako załączniki  drogą mailową na adres redakcja@opcit. pl . Prosimy o tytułowanie maili „KONKURS”.
12.   Do maila powinny być dołączone (w postaci oddzielnych załączników) dokument tekstowy z krótką notą biograficzną o autorce lub autorze i kontaktowym numerem telefonu oraz oświadczenie o treści:  „Wyrażam zgodę na publikację nadesłanych treści na stronach internetowych czasopisma „(op.cit.,)” oraz oświadczam, że jestem ich autorką (autorem)”. W przypadku wykorzystywania cudzych materiałów, konieczna jest zgoda autorów. 
13.   Przesłanie tekstu jest równoznaczne z zaakceptowaniem warunków konkursu.
14.   Konkurs zostanie rozstrzygnięty do 15 września 2009 r. Wyniki będą opublikowane na stronie internetowej www.opcit. pl.
15.   W konkursie nie mogą brać udziału członkowie redakcji (op.cit.,) i Stowarzyszenia Pasaż Antropologiczny oraz pozostałych organizatorów konkursu ani ich rodzin.
16.   Organizatorzy konkursu zastrzegają sobie prawo do nieprzyznania nagród w przypadku niezadawalającego poziomu prac oraz do przyznania nagród pozaregulaminowych.

---

Zapraszamy wszystkich chętnych do nadsyłania artykułów związanych z antropologią wizualną, antropologią filmu. Najciekawsze artykuły zostaną opublikowane w materiałach promocyjnych podczas trwania festiwalu. Zostaną również opublikowane na stronie internetowej festiwalu w bazie artykułów.

Prosimy o nadsyłanie tekstów do końca września 2009 na adres festival@aspektyfestival.pl
Maksymalny rozmiar artykułu 4-5 strony A4, rozmiar czcionki 12.
W tytule maila prosimy o podanie "Artykuł Festiwalowy"
W przypadku jakichkolwiek pytań organizatorzy proszą o kontakt.

czwartek, 16 lipca 2009




środa, 15 lipca 2009

Polska znów przedmurzem chrześcijaństwa

Senator PiS Tadeusz Skorupa chce na stałe oświetlić krzyż na Giewoncie "jako drogowskaz i symbol polskiej wiary">> – donosi gazeta.pl i dodaje <>. Trudno się nie zgodzić. Warto jednak skupić się także na aspekcie kulturowym senatorskiego przesłania. „W wielu miejscach na świecie widziałem takie podświetlone krzyże i nikomu to nie przeszkadzało” – tłumaczy pomysłodawca złożonego już w Ministerstwie Środowiska projektu.

Senator Skorupa na pewno wiele podróżował po świecie i napatrzył się na górujące/gorejące nad chrześcijańskimi miastami krzyże. Skopie, Mostar, Prilep – wszędzie widać symbol chrześcijańskiej (sic!), katolickiej versus prawosławnej wiary. Skorupa zapomniał jednak dodać, że krzyże te stawiane są w miastach, gdzie żyją też muzułmanie. Stawiając je chrześcijanie dają wyraz swoim przekonaniom: „to NASZE, CHRZEŚCIJANSKIE miasto, NASZA ZIEMIA. Wy, bezbożnicy wynoście się stąd”.
Czy Polska ma podobny problem z muzułmańskim osadnictwem? A może znowu staje się przedmurzem chrześcijaństwa?

Senator Skorupa mówi: won nie tylko do Turków, którzy nie daj Boże, mogą wkrótce najechać POLSKĘ (bo Europę już najechali). Mówi won do muzułmańskich Bośniaków, serbskich muzułmanów, muzułmańskich Bułgarów, którzy mieszkają w NASZEJ CHRZEŚCIJAŃSKIEJ EUROPIE. Mówi wynocha do polskich chrześcijan, którzy nie uznają krzyża. Mówi precz do tych wszystkich którzy mieszkają tutaj od setek lat, ale nigdy chrześcijańki/katolicki krzyż nie był im bliski. To NASZA POLSKA ZIEMIA, ta która zrodziła NASZEGO papieża – mówi Skorupa i dodaje, że krzyż to „drogowskaz i symbol polskiej wiary”.

niedziela, 5 lipca 2009

Woda dla Warszawy

W ostatnich dniach, gdy temperatura przekraczała 25 stopni, na placu Zamkowym w Warszawie pojawił się beczkowóz z wodą. Napis na nim głosi „Woda dla Warszawy”, a miły pan napełnia plastikowe kubeczki spragnionych. W dniu, w który to zauważyłam z kościołów wylewały się wycieczki zaopatrzone przed chwilą w uniwersalny napój, a dzieciaki z kolonii polewały się jak na śmigusa.
Podobno to nie pierwszy raz, gdy miasto pomaga ludziom wytrzymać tę upalną pogodę. Na blogu „warszavka.bloog.pl” znalazłam wpis z 28 września 2008 roku. „Nie wiem o co chodzi, ale taki sobie baniaczek stanął niedawno na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej. (tu dołączone zostało zdjęcie – przyp. antropolożka) Przewidywana awaria? Pamiętam jak w dzieciństwie stało się z wiaderkami, bo awarie wodociągu zdarzały się raz na kilka miesięcy...”.
Ciekawe skojarzenie. Mnie natychmiast przypomniał się macedoński zwyczaj, według którego do każdej kawy, ciastka czy herbaty podawana jest szklanka wody. I nie jest to żadna „Vichy”, czy „Borjomi”. Nawet nie jest to „Nałęczowianka”, „Muszynianka” czy „Mazowszanka”. Zwykła kranówa. A gdy jedna nie zaspokoi naszego pragnienia, możemy poprosić następną. I nikt nie zarząd od nas pieniędzy. Na moje zaskoczenie, kolega odpowiedział, że mogę wejść do dowolnego lokalu i poprosić o szklankę wody. I nikt nie weźmie ode mnie ani denara. Bo woda do życia jest niezbędna. I odmawiać jej nikt nie ma prawa. I żądać za nią pieniędzy też – powiedział mi na prilepskim rynku Blaże.
Miło wiedzieć, że Polacy też wreszcie zaczynają to rozumieć.

PS. Akcję „Woda dla Warszawy” prowadzi przez całe lato Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w m.st. Warszawie SA.

środa, 1 lipca 2009

Praga

W „Stołku” z 22 czerwca 2009, Roman Pawłowski swoją prywatną rubrykę poświęcił nowym „Kontekstom”, gdzie między innymi koleżanki antropolożki pisały o warszawskiej Pradze Północ. Tak się złożyło, że antropolożka z Pragi pochodzi; spędziła tam 25 lat swojego życia bawiąc się w tamtejszych piaskownicach, pijając pierwsze alkohole w tamtejszych parkach, kończąc tamtejsze szkoły i ubierając się w tamtejszych lumpeksach; także większość rodziny antropolożki związana jest z prawobrzeżną Warszawą. Co antropolożka zauważa, nikt z nich białych kozaczków ani ortalinownych czy pasiastych dresów nie nosi. Tym bardziej ona.

Pawłowski w swoim tekście, jak na piszącego o Pradze przystało, porównuje tę dzielnicę do „Rezerwatu”. To porównanie już znamy z filmu „Rezewrat” Łukasza Palkowskiego oraz tekstów autorów wszelakich piszących w czasie, gdy film ów w kinach wyświetlano.
Jedynym, który wtedy stanął w obronie praskiej godności był redaktor Cibor, który stwierdził, że do całkowitego zadomowienia w jakimś miejscu potrzebny jest nie tylko Duch, ale także „Dziki” nazywany dla złagodzenia objawów „Obcym”. Bo przecież MY, z lewobrzeżnej Warszawy, wykształceni, ze smakiem, parający się arytstycznymi zajęciami, jesteśmy WYJĄTKOWI. A wyjątkowość najlepiej widać przy porównaniach. Musimy więc CZYMŚ odróżniać się od RESZTY, plebsu, praskich dzikusów.

Pawłowski żartobliwie a może szczerze pisze „Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że autorzy zamieszczonych w nim (Konteksty) artykułów opisują nie tyle dzielnicę jednego z europejskich miast, ile egzotyczny ląd zamieszkany przez aborygenów”. I dalej: „Jestem pełen podziwu dla odwagi i determinacji naukowców z UW, którzy nie zważając na grożące im niebezpieczeństwa, zapuścili się na ten dziki ląd, aby odkryć go dla świata”. Pan Pawłowski chyba się jednak zapędził w swoich niedoczytanych odkryciach. Obok tekstów poświęconych Stadionowi, gro tekstów poświęcona została praskim artystom, którzy nie bali się i kilka lat temu zaczęli osiedlać się na tym „dzikim lądzie”. Więc może lepiej załóżmy „SKANSEN” a raczej muzeum w zamkniętej galerii [bo przecież nie muzeum na wolnym powietrzu (sic!)] pokazującej warszawskich snobów, którzy niewiadomo za kogo się mają i rozczulają się jedynie nad lumpem pijącym wino w bramie i babcią pielęgnującą kapliczkę (jakby analogicznych kapliczek na warszawskiej ulicy Hożej w samym centrum lub na Mokotowie nie było!). I bynajmniej, prawdą nie jest, że „ ostatnio w związku z budową stadionu Narodowego wyznawcy (czyli mieszkańcy Pragi – przyp. antropolożka) przenoszą się na Bazar Różyckiego”. Bazar Różyckiego jak umierał tak umiera, i nawet tańce i koncert (rewelacyjnego!) Nayekhovichi niewiele tu pomogły. Zapraszam Pana Pawłowskiego na Pragę, by sam się przekonał, ile wspólnego z rzeczywistością, mają jego artykuły. Albo niech lepiej zajmie się teatrem.

„Następnym krokiem powinno być utworzenie na Pradze rezerwatu, w którym mieszkańcy lewobrzeżnej Warszawy oraz turyści z całego świata mogliby oko w oko spotkać się z praskimi aborygenami. Skosztować „żuru”, przymierzyć dres i złożyć ofiarę „Czarnej Mańce”. Zapraszam redaktora Pawłowskiego na Pragę. Ja z chęcią sama złożę z niego ofiarę. Z dyplomem UW w kieszeni. W Galerii Mokotów zakupy robić możemy, ale w Galerii Wileńska to już obciach. O snobach i katolach z Żoliborza już pisać nie wypada, bo to inteligencja dzielnica, co NAS zrodziła. I badania na Pradze porównywać do badań Malinowskiego na Trobriandów. Oj, passe... teraz uprawia się antropologię we własnym domu... Pan Pawłowski tego nie wie?

wtorek, 23 czerwca 2009

Orawa

Zimą był Spisz, teraz przyszła kolej na Orawę. Obejrzałam dokładnie chałupy z wyżką i pomarzyłam o pracy w skansenie, tfu, muzeum na otwartym powietrzu. To było by takie idylliczne: kwiaty, drewniane chałupy, dużo progów do przysiadania porankiem z kawą w ręku, w dali najpiękniejsza panorama o jakiej można sobie marzyć, nade mną wyniosła Babia, a do tego kozy, owce i dachy kryte gontem, albo jeszcze lepiej - strzechą. Życiowe problemy sprowadzały by się do tego skąd wziać słomę na dach (a nie trzcinę - o nią łatwo) i jak długo wystarczy uzbieranego przed laty mchu do wypełniania ubytków pomiędzy płazami. Potem pomyślałam o zimie - biegówki, narty, kuligi. A potem pomyślałam o pozostalych porach roku: deszczu, błocie, mroku i mgle.

Obrazki orwaskie:
Młodzież gimnazjalna w busiku (gdybym była po drugiej stronie Wisły to bym powiedziała: w marszrutce) rozmawiała gwarą. Po chwili dotarł do mnie temat - rozmawiali o jakiś podzespołach komputerowych, kartach pamięci i procesorach. O wszystkim w gwarze.

Głownym budynkiem skansenu jest Dwór Moniaków. Do 1951 roku zamieszkany był przez ostatnią potomkinię rodu Joanne Wilczkową (jej brat Sandor Lattyak zaginął wcześniej gdzieś w Budapeszcie). Stawała ona na drodze i kazała przechodzącym dzieciom całować się w rękę - w końcu 300 lat wcześniej jej pradziad został nobilitowany.
Wyobrażam sobie: starsza pani w brudnej, zniszczonej spódnicy z zapaską (to pewnie wpływ mazowsza na moją wyobraźnię) czyhają na rozstaju na biedne dzieci wracające ze szkoły.

Babia Góra (Pod Krakowem, między chmury, widać czuby Babiej Góry).
Na szczycie wiatr, pędzące chury, zamglone Tatry na horyzoncie. Tak jak na wielu górach znajdują się tu tablice pamiątkowe i kapliczka. Nie dziwi mnie to, bo jakaś tajemnicza siła pcha ludzi do stawiania tego typu obiektów na wierzchołkach. Krzyże znajdują sie na prawie każdym szcyzcie w Dolomitach, tablice są na Rysach, Krywaniu. Ambicje księdza Kaszelewskiego przyozdobiły charakterystycznym znakiem Giewont tworząc nowy symbol polskiej wiary. Na Babiej zaskakuje jednak różnorodność obiektów.
Jest ołtarz i rzeźba MB Królowej Babiej Góry (nie wystarczy widać, żeby biedaczka była Królową Polski, Królową Tatr, zasługuje też na królowanie nad Babią Górą - tego w przeciwieństwie do pierwszego tytułu jej zazdroszczę). Statuetkę ustawili GOPRowcy w podziękowaniu za ocelenie JPII z zamachu.
Na samej górze wznosi się kamenny obelisk upamiętniający wejście na szczyt arcyksiecia Józefa, palatyna Węgier. Wierzę przewodnikowi na słowo, bo napisy się zatarły. Obok na skale jest napis wyryty ku czci Piłusudskiego i legionistów.
Największy i najnowszy to pomnik poswięcony JPII. Postawili go Słowacy w 1996 roku. Moją uwagę przykuł napis, który zachowując część ortografii słowackiej chyba był po polsku. Niestety nie zapisałam go, żeby zweryfikować czy tak jest na prawdę.

środa, 10 czerwca 2009

PIAskownica III

W dniach 8-12 czerwca 2009 w księgarnio-kawiarni TARABUK (ul. Browarna 9, Powiśle) w ramach cyklu „PIAskownica. Swawole z antropologią” odbędzie się trzeci „Tydzień w PIAskownicy”. Każdego dnia o godzinie 17.00 młodzi etnografowie i antropolodzy kultury będą opowiadać o swoich badaniach. Organizatorem spotkań jest Polski Instytut Antropologii.

Chcesz wiedzieć: Kim jest antropolog i co takiego bada? Czy w polu jego zainteresowań są tylko skanseny? Co ma ze sobą wspólnego tradycyjny teatr z Jawy i grupa zapalonych artystów ze wsi Markowa na Rzeszowszczyźnie? Dowiemy się także kim są wyznawcy diabła i dlaczego mają niewiele wspólnego z satanistami. A jeśli ktoś nie weźmie udziału w Dniach Warszawskich Organizacji Pozarządowych – nic straconego! W PIAskownicy poznamy przepis na skuteczną zmianę świata. Zapraszamy: 8-12 czerwca w księgarnio-kawiarnii TARABUK. Codziennie o godzinie 17.00.

Poniedziałek – 8 czerwca
Maria Szymańska „Wayang Orang Sriwedari - tradycyjny teatr jawajski w XXI wieku”
We śnie czy na Jawie - przeszłość ma zawsze coś do teraźniejszości. Przykład prosto z Jawy.

Wtorek – 9 czerwca
Hanna Szuszkiewicz "Jakim cudem amatorski teatr przetrwał ponad 100 lat?”
Opowieść o nieprofesjonalnych artystach ze wsi Markowa na Rzeszowszczyźnie i lokalnych aktywistach społeczeństwa obywatelskiego.

Środa – 10 czerwca
Karol Langie „Jak skutecznie zmienić świat – poradnik dla aktywnych”
O doświadczeniach z pracy z lokalnymi społecznościami opowie architekt z wykształcenia i antropolog z zamiłowania.

Czwartek – 11 czerwca
Tarabuk zamknięty
Świętujemy Boże Ciało.

Piątek – 12 czerwca
Paweł Rakowski „Czciciele diabła – Jezydzi”
Kim są wyznawcy szatana?


Więcej informacji o projekcie na stronie www.piaskownica.org

Organizator: Polski Instytut Antropologii
Partner: Księgarnio-kawiarnia Tarabuk
Projekt finansowany przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego

wtorek, 12 maja 2009

rowerowe problemy z tożsamością

Jeżdżę na rowerze. Dużo jeżdżę na rowerze. Dzisiaj pierwszy raz od bardzo dawna ruszyłam się bez roweru dalej niż do najbliższego sklepu i poczułam się dziwnie, niepewnie, nago. Po 200 metrach panicznie chciałam zawrócić i wziąć rower. Świat z poziomu pieszego przewala się jak kisiel. Wolno, niewyraźnie, niezachęcająco. Nie ma szaleństwa wiatru, anonimowości pędu, rowerowej wolności, która nie uwarunkowana jest remontami torowisk, korkami na ulicach, a nawet przejściami dla pieszych. Nie uwarunkowana jest też porą dnia czy nocy - nic nie smakuje tak jak nocny rower po zakazanych uliczkach, parkach. Jeżdżę tam, gdzie pewnie bałabym się pójść w ciągu dnia. Rower daje wolność, niezależność i poczucie bezpieczeństwa.

Nie mam kolarki, chociaż o niej marzę. Ona daje prędkość, ale w mieście czasami za dużo jest torowisk, za często trzeba się oglądać do tyłu - na kolarce jest to trudniejsze niż na rowerze miejskim. Górski rower w mieście jest jednak trochę bez sensu. Rower klasycznie miejski pozwala wyprostować się, założyć spódnicę, słowem: cycle chic. Jest wygodny i można go względnie bezpiecznie zostawiać pod bibliotekami, sklepami, stadionami i we wszystkich innych miejscach w których bywam. Oczywiście przypiętego i z założeniem, że jego wartość nie przekraczałaby 400 złotych.

Nie wiem czy opisałabym się jako miejska rowerzystka. Dużo jeżdżę poza Warszawą. I lubię Masę Krytyczną (nie wiem czy to mialoby o czymś przesądzać, ale zaznaczam). I chciałabym kiedyś przejechac się w alleycacie.
Po ostatniej jeździe nad Zegrze zamarzył mi się prawdziwy strój rowerowy.
I wtedy poczułam się zagubiona.
Nie jestem długodystancowcem, nie jestem miejskim wariatem, nie jeżdżę zabłocona po uszy po leśnych ostępach (przynajmniej staram się), nie jestem rowerową dziewczynką w spódnicy i butach na obcasie. Swoim rowerom nadaję imiona i uważam, że trasa z Mokotowa na Bielany jest za krótka. Czuję się zagubiona.

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

na kryzys

Z nieoficjalnych informacji przekazanych mi przez pracownika pewnej warszawskiej agencji fotograficznej wiem, że w ostatnim czasie spadła sprzedaż dzienników (stąd podwyżka ceny Wyborczej) i gazet informacyjnych. Wzrosło natomiast zainteresowanie kolorową prasą donoszącą o kolejnych dzieciach pani Cichopek (a może Hakiel?), mitingach Paris Hilton z koleżankami albo czymś jeszcze (nie wiem, czym, bo nie czytam; z Pudelka też już nie korzystam). Pracownik wyjaśnia mi, że ludzie dość mają czytania o kryzysie, masowych zwolnieniach, spadku zatrudnienia i innych trudnych do zniesienia atrakcjach. Wolą poświęcać się czemuś miłemu, czyli zgłębianiu tajemnic życia celebrytów, przyszłych celebrytów, celebretów przemijających lub powracających do branży.

Zapewne tym samym można tłumaczyć pojawienie się w telewizji nowego programu prowadzonego przez wspomnianą już Cichopek. W ostatnią sobotę poświęciłam godzinę, by zobaczyć jak wygląda nowa, nowoczesna, XXI-wieczna „Randka w ciemno”. Wraz z kamerą zaglądamy do kuchni kandydatów, pytamy ich o uprawiane sporty (siłownia, skoki na bandżi, jazda na desce – „ale jesteśmy zajefajni, co?”), podglądamy bieliznę w jakiej śpią (najlepiej, jeśli tak samo jak wybierająca, śpią nago), zachwycamy się (a może wcale nie) układami choreograficznymi. Ostatecznie jednak wybrany zostaje i tak ten, który jest najprzystojniejszy albo ten co wpadnie w oko wybierającej. Nie liczy się więc to, co w głowie jest, ale jak wygląda (i akurat w tym odcinku – jak pachnie) kandydat. W prezencie para nie dostaje już podróży dookoła świata, wycieczki do Egiptu, czy weekendu w górach, ale zestaw dwóch telefonów z darmowymi połączeniami do siebie wzajemnie. Jest pięknie! Nie mamy pracy, jemy bigos ze słoika po miodzie przygotowany przez mamusię, do drzwi puka komornik, ale mamy darmowe połączenia i możemy sobie o robaczkach i misiach gadać godzinami... Życie jest takie cudowne...

Szkoda, że takiego optymizmu zabrakło wczoraj w skansenie. Mój zachwyt wzbudziłaby rekonstrukcja kryjówki. Chciałabym w zagrodzie z okresu II wojny światowej zobaczyć kryjówkę dla ukrywanych Żydów. Bo jakoś w mazowieckim krajobrazie mi ich zabrakło. Jak u Kolberga. Też o nich nie pisał. A jak pisał, to nie tak, jak powinien. Tak pięknie i optymistycznie byłoby dowiedzieć się, że w tym trudnym czasie, ktoś jednak zdobył się na gest i uratował człowieka (albo i całą rodzinę). Nawet jeśli bardziej typowe było zabijanie Żydów, wydawanie ich gestapo, przemoc seksualna wobec żydowskich kobiet, albo całkowita obojętność. W skansenie, w którym byłam stoi wielka, sześciokątna stodoła. Nietypowa w tym regionie. Niespotykana. Może jedyna. A może miło byłoby zobaczyć też niespotykaną, niepopularną, rzadką, ale jednak prawdziwą, istniejącą, użyteczną kryjówkę. Ja zawsze byłam ciekawa, jak one wyglądały. Bo jak ktoś przez dwa lata może mieszkać w stodole, oborze, stajni albo suszarni? Tak chociaż Żydzi mogliby się w takim skansenie pojawić. Fakt, że historia byłaby tu w pewnym stopniu zakłamana, jest dla mniej ważny, niż samo ich uobecnienie. Bo ważne, że byli, że żyli, że zostali uratowani. Historia jest piękna, a życie cudowne. W sam raz na kryzys.

sobota, 18 kwietnia 2009

Po powrocie z PÓŁNOCY powinnam podzielić się refleksjami nad różnicami kulturowymi pomiędzy Polakami a Finami (Finlandczykami). Za namową Pani Antropolog postanowiłam jednak poświęcić się czemuś innemu. By nie tracić czas a i wykorzystać to, co już doskonale zostało zrobione, zacytuję słowa pisarza.

"Do powrotnego promu została prawie godzina. Nie spieszyłem się i powoli przeżywałem tę chwilę: bezludzie, wrony, trawa. Potem — z tym samym skupieniem — obszedłem teren wzdłuż murów. Od czasu do czasu trafiałem nad morze, blade i ciche. Małżeństwo niemłodych Turków jadło obiad, za stół służył im zwykły przybrzeżny kamień. Sfotografowałem mewę na bastionie. Nie było nic więcej do zrobienia.

Okolica była wyspowa, północna, dostać się tam można było tylko przez wodę, mówiąc dokładnie, przez wody Zatoki Fińskiej. Poradzono mi, bym odwiedził to miejsce ze względu na chroniczny w stolicy Finlandii brak intensywnych wrażeń krajobrazowych. Helsinki to niezwykle wygodne, przyjemne, ale — takie odniosłem wrażenie — niezbyt ciekawe miasto.. Sytuację mogła uratować tylko morska twierdza.

Twierdza, podobnie jak wszystko w tym kraju, ma dwie nazwy — fińską i szwedzką.. Oficjalna wersja głosi, że nie ma w Finlandii szwedzkiej mniejszości, są natomiast szwedzkojęzyczni Finowie. Z szacunku dla nich wszystkie napisy są dwujęzyczne i szwedzki jest, jak powiedział jeden znajomy dowcipniś,„drugim między równymi ”.Zresztą, błąkając się po miejskich labiryntach dzisiejszej helsińskiej piktografii i toponimii, z czasem nauczyłem się zwracać uwagę wyłącznie na szwedzkie napisy, jakieś nitki korzeni łączyły je wszakże ze światem germańskim, saksońskim, gockim — a fińskich nazw po prostu nie dawało się doczytać do końca. Zupełnie inna rodzina językowa, nieznośnie trudna dla cudzoziemca struktura, szesnaście przypadków i tak dalej. Tak więc po szwedzku twierdza ta nazywa się Sveaborg, czyli właśnie Szwedzka Twierdza. Fińska nazwa z kolei głosi coś wręcz przeciwnego — Suomenlinna.. Tak się przyjęło i tak są one używane, jedna obok drugiej, na wszystkich mapach i planach, we wszystkich przewodnikach — Suomenlinna,, Sveaborg.

Była sobota, masa swobodnie ubranych ludzi, mających ochotę na morski spacer z dziećmi, psami, plecakami i rowerami, czarno-żółty tramwaj wodny odpływał z przystani w pobliżu pałacu prezydenckiego, podróż trwała niecałe pół godziny — wzdłuż bulwaru Katajanokanlaituri//Skatuddskajen, obok wyspy Valkosaari/Blekholmen, przez wiatr na pokładzie, przez niezrozumiałe słowa, przez wszystkie szesnaście przypadków, wypadków i tak dalej.

Być może to właśnie sprawiło, że po przybyciu na wyspę ruszyłem nie ze wszystkimi, ale na prawo — w stronę jakichś czarnych murów, gęsto porosłych zielskiem (połowa czerwca, Północ, na wpół rozgrzane, na wpół zetlałe dmuchawce). Świadczyło to o opuszczeniu i zaniedbaniu, było mi dobrze w samotności, za murami mogła znajdować się wymarzona twierdza. Ale była tam tylko grupa jakichś żółtych budynków koszarowego typu, pustych i cichych, jakieś dawne więzienie na wyspie, koszary czy wojskowa szkoła marynarki, albo wszystko to naraz. Mury miejscami odrapane, fińska flaga na maszcie nad głównym wejściem i ani żywego ducha. Były co prawda ogromne jesiony na środku placu, a na nich cała eskadra wron, które powitały mnie niesamowitym wrzaskiem — jakbym był jakimś admirałem. I tyle.

Do powrotnego promu została prawie godzina. Nie spieszyłem się i powoli przeżywałem tę chwilę: bezludzie, wrony, trawa. Potem — z tym samym skupieniem — obszedłem teren wzdłuż murów. Od czasu do czasu trafiałem nad morze, blade i ciche. Małżeństwo niemłodych Turków jadło obiad, za stół służył im zwykły przybrzeżny kamień. Sfotografowałem mewę na bastionie. Nie było nic więcej do zrobienia.

„Okolica korzysta z człowieka — z jego skupienia,, z tego, że przebywa on w optycznej melancholii. Podobnie jak zwierciadlane odbicie, okolica potrzebuje cudzego spojrzenia, by mogła pojawić się i zdradzić swoją obecność ” — tak mówił fergański poeta Szamszas Abdułłajew kilka dni później. Wydało mi się, że go rozumiem. Nagle zrozumiałem także i to, że w końcu nie zobaczyłem twierdzy. Uznałem za twierdzę coś innego i zmarnowałem masę cennego czasu. Przecież trzeba było tam iść razem ze wszystkimi, od razu, wtedy po przypłynięciu. Gwałtownie rzuciłem się na drugi koniec wyspy, mijając kioski z piwem, korty tenisowe, luterański kościół i drewniane domy. Twierdza znajdowała się na sztucznym pagórku, wymyślił ją kiedyś szwedzki król Gustaw IV — mimo woli przychodziła na myśl cała marność tego świata, nieziszczone dążenia Szwecji do stania się bałtyckim imperium, mocarstwem, przypominała się Połtawa, Kronsztad, Twierdza Michajłowska w Petersburgu, przypominało się „historia mogła wyglądać inaczej ”.Na dziedzińcu twierdzy, jak zawsze, kłębili się Japończycy. Nie wiadomo po co sfotografowałem pomnik szwedzkiej floty wojennej.

Okolica korzystała ze mnie. Nie miałem nic przeciwko temu."


napisał Jurij Andruchowycz w książce "Ostatnie terytorium. Eseje o Ukrainie".
Tekst pochodzi ze strony: http://czytelnia.onet.pl/0,1091336,do_czytania.html

środa, 1 kwietnia 2009

Kapliczka. Badania terenowe na Spiszu

Mieszkamy w Rzepiskach. To wioska z jednym z najpiękniejszych widoków na Tatry. Zawsze chodziliśmy tu na spacery, teraz zamarzyło nam się zanocować. Rzepiska leżą po drugiej stronie Białki, więc to już nie Podhale, to Spisz ("idziemy na węgierską stronę" powtarzamy sobie zawsze przekraczając granicę). Wieczorem, po szybkim przebiegnięciu się na nartach po okolicy, gospodarz zaprasza nas wódkę. "Pijemy po góralsku" zarządził, a ja szybko przypominam sobie zasady (przepicie do sąsiada, rytualne strzepnięcie ostatnich kropel, nalanie), aby nie zdradzić się brakiem kompetencji kulturowych. Na szczęście, szybko okazuje się, że dotyczy to tylko mężczyzn. Ja dostaję pozwolenie na piecie we własnym tempie.
Rozmawiamy. O pogodzie, o ogrodzie, ziemi, polowaniach (na ścianie wisi imponująca kolekcja), miodzie i o wsi.
Gospodarz opowiada o konflikcie.
Dawno, dawno temu jego prapradziadek wybrał się w podróż do Ziemi Świętej. Przywiózł stamtąd 8 nasion wiązu. 7 się nie przyjęło, zmarniało, jedno wyrosło i drzewko zostało uroczyście posadzone koło kapliczki. Rosło sobie spokojnie do czasu gdy we wsi nie pojawił się nowy ksiądz i przy poszerzaniu drogi do kościoła nie przyciął dużego już drzewa tak, że nie wiadomo, czy ono w ogóle przeżyje. Wieś jest zbulwersowana.

Wiąz koło kapliczki został zniszczony w imię innej "świętej" sprawy - drogi do kościoła. Która siła okaże się silniejsza? Ksiądz czy święte drzewo?

poniedziałek, 16 marca 2009

Klątwa - notatki do antropologii internetu

Dostałam wiadomość na gg:
14:28 Wrozka Elwira zawiadamia: ktos wpisal Twoj numer gadu gadu uzywajac opcji "Rzuc klatwe". Aby dowiedziec sie wiecej, kliknij: http://wrozka-elwira.pl/klatwa.html?id=36536727
Kiedyś potrzebny był włos, ubranie osoby na którą chcieliśmy rzucić klątwę. Teraz wystarczy numer gg. Niedługo zawiozę mój komputer do szeptuchy, aby go uchronić przed atakami wiedźm wynajętych przez osoby mi nieprzychylne. Nie wiem czy takie osoby istnieją, ale komputer warto zabezpieczyć. W końcu to okno naszej duszy.

czwartek, 26 lutego 2009

Czytelnia czasopism. Badania terenowe w bibliotece.

Antropolog przesiaduje ostatnio całymi dniami w bibliotece. W bibliotece jest ciepło, przytulnie, jest szybki internet, unosi się sympatyczny zapach starych gazet, a przede wszystkim jest dostęp do fantastycznych czasopism i gazet, których żółte kartki rozpadają się pod palcami, a których chyba jeszcze nikt nie czytał. Antropolog musiała pożyczyć od pani bibliotekarki nożyk do papieru, żeby porozcinać kartki.

Antropolog schowana w ostatnim rzędzie za słupem obserwuje życie czytelni.
Rano przychodzą staruszkowie i hałaśliwie czytają dzienniki i tygodniki. Kaszląco-nerwowa atmosfera nie wpływa dobrze na panie bibliotekarki, które są spięte i niemiłe. Koło południa pojawiają się studenci, a staruszków zaczyna ubywać. Pracownicy oddychają z ulgą, lecz przybywa pracy panom, którzy jeżdżą pomiędzy czytelnią a magazynem. Po południu przychodzą pierwsi licealiści - zwykle grupowo, zwykle na krótko. Wieczorem natomiast pojawiają się stali bywalcy. Starszy dziennikarz, który robi notatki z działów sportowych wszytskich możliwych gazet, łysawy osobnik newrowo przerzucający Minitor Polski, doktorant czytający "Radio i Świat" - numery z lat 40 i 50. Wszyscy zgarbieni, w wytartych na łokciach marynarkach. Mruczą do siebie cicho, przesuwają palcem po kolejnych wersach. Stali bywalcy rzucają sobie krótkie uśmiechy, ale nie pozdrawiają się.

Podczas gdy jeden ze zgarbionych panów zasnął pocharpując nad rozłożoną gazetą, do bibliotekarki podszedł głuchy staruszek i niekontrolując siły swojego głosu spytał o dostepność jednego z dzienników. Chrapiący ocknał się i scenicznym szeptem przez pół sali poprosił o ciszę.

Antropolog uśmiecha się zza słupa i z przyjemnością myśli o kolejnym dniu spędzonym w terenie.

poniedziałek, 16 lutego 2009

Drugi tydzień w PIAskownicy

Jeśli chcesz się dowiedzieć jak można bronić się przed złymi dżinami, dlaczego Korsykanie preferują czarne ubrania, jaka energia leczy Ukraińców, czego można dowiedzieć się o ludziach grzebiąc w ich śmietniku i jak znieść wiejskie zrzędzenie, przyjdź do Tarabuka (Warszawa, ulica Browarna). 16-20 lutego 2009. Codziennie o 17.00 młodzi etnolodzy i antropolodzy podczas spotkań „PIAskownica. Swawole z antropologią” opowiedzą o swoich badaniach.

Poniedziałek, 16 lutego 2009

Marcin Marciniak-Mierzejewski

Metamorfozy. Recykling na Podlasiu

Wtorek, 17 lutego 2009

Magdalena Zatorska

Wykroczyć poza cielesność. Czym jest „energia” w medycynie na Zachodniej Ukrainie

Środa, 18 lutego 18 lutego 2009

Jakub Jankowski

To, co trudne i nieprzyjemne – humanista a cierpienie

Czwartek, 19 lutego 2009

Aleksandra Foryś

Kurs samoobrony przed dżinnami

Piątek, 20 lutego 2009

Joanna Kowal

Korsykanie w czerni, czyli osobliwa moda na śródziemnomorskiej wyspie

Więcej informacji na: www.piaskownica.org

Organizator: Polski Instytut Antropologii

Partner: Księgarnio-kawiarnia Tarabuk

Projekt finansowany przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego

piątek, 13 lutego 2009

tramwajowy spokój

Berlin, późny wtorkowy wieczór, tramwaj M5.
Wracamy po upiornie chłodnym dniu do naszego hotelu. Przenikająco zimny wiatr huła po ulicach i obecnie jedynie o czym marzymy to gorący prysznic i kieliszek kupionego przed chwilą schnapsa. Tramwaj właśnie odjechał z Alexanderplatz i z ulgą usiedliśmy na wolnych siedzeniach. Dookoła nas zajęte są prawie wszystkie miejsca - towarzyszy nam kolorowy berliński tłum. Można rozpoznać Turków, przybyszy z Europy Wschodniej, trochę Azjatów, a przede wszystkich zwykłych zmęczonych całodzienną pracą ludzi.
Po paru przystankach tramwaj staje na przystanku i już nie rusza. Po nerwowej krzątaninie motorniczego, widac, że coś musiało sie zepsuć. Obserwuję z fascynacją pasażerów. Kto pierwszy przeklnie, kto rzuci się do kierowcy pytać się co się dzieje, a kto wysiądzie zdenerwowany? Mija 5, potem 10 minut. Nikt an nie drgnął. Nie słychać nawet podniesionego szmeru rozmów. Zaczynam się nerowo rozglądać, w końcu jest późno, jestem zmęczona, a do domu daleko. Jestem w tym odosobniona, bo moi przepadkowi towarzysze nadal siedzą i cierpliwie czekają na wyjaśnienie sprawy. Po 20 minutach sytuacja się nie zmienia. Nie rozumiem tego spokoju, tej cierpliwość pasażerów. Chcę wyjść z tramwaju i iść na piechotę, ale zaczynam z coraz większym zainteresowaniem obserwowac sytuację. Zostaję. W końcu wstaje jeden chłopak i wychodzi z wagonu. "O! Zaczeło się" - myslę - "teraz będa wychodzić". Nikt więcej się nie ruszył. Dopiero po kolejnych paru minutach gdy motorniczy poprosił wszytskich o wyjście i przejście na najbliższy przystanek wszyscy powoli wysiadają z tramwaju i karnie idą przed siebie. Nikt się nie denerwuje, nikt nic nie mówi. W hotelu zastanawiamy się nad brakiem emocji: zobojętnienie? codzienność? wiara w system?

środa, 4 lutego 2009

Groźby matrymonialne

Czytam kolejne roczniki ukraińskiego dziennika "Diło", które wychodziło we Lwowie w latach 1880 - 1939. Najchętniej sięgam po przedostatnią stronę. Można tam znaleźć program radia, informacje o kinach i teatrach i oczywiście ogłoszenia.
"Państwowy urzędnik, kawaler, lat 27, brunet, nawet niebrzydki, uniwersytet, bez nałogów - ożeni się z panną do lat 35, sympatyczna, mądrą, niebiedną; inaczej zmuszony będzie wziąć nieukrainkę." (3. lipca 1938)
Wybranka musi być bogata, mądra i być Ukrainką. Czy groźba ożenienia się z "obcą" podziałała na dzielne panny ukraińskie? Czy serce którejś niebiednej panny drgnęło na widok tego ogłoszenia?
W końcu udana wymiana pokoleń jest podstawą przetrwania narodu. Czy tym razem się udało? Nie wiem, chociaż jestem szalenie ciekawa ile chętnych znalazł nawet niebrzydki kawaler.

wtorek, 3 lutego 2009

podsłuchane zza murka

"System wartości osobistych zależy od środowiska i kultury, w jakich jednostka dorasta. Uwarunkowanie to widać wyraźnie w przekroju wojewódzkim. Najsilniej zróżnicowaną regionalnie wartością jest Bóg."
cyt za: Diagnoza społeczna 2005. Warunki i jakość życia Polaków (www.diagnoza.com)
Absolutnie uwielbiam diagnozy i raporty.

piątek, 16 stycznia 2009

opcit

Teraz mogę się już oficjalnie chwalić - w najnowszym numerze Op.Citu znajdują się moje dwa krótkie teksty - notatki antropologiczne. A do tego parę ciekawych artykułów, już nie moich. polecam szczególnie artykuł prof. Lecha Mroza "Czy Cygan to jeszcze Cygan", oraz coś, co mnie absolutnie zachwyciło, czyli "Sanctus. Szkice z podróży" Grzegorza Szymaniaka.

Antropolog pisze. Antropolog powinien pisać. Pisanie bez odrobiny antropologii jest nude, antropologia bez pisania - niedowytrzymania (kto nie wierzy polecam Ursuli le Guin "Wracając wciąż do domu".) "Sanctus" jest pewne bardziej pisaniem z antropologią, niż odwrotnie, ale mam wrazenie, że Grzegorz dotknął gdzieś sedna antropologii. O ile "sedno" istnieje.

czwartek, 8 stycznia 2009

sanki

klasyczne sanki do jazdy w dol.
gdy spadnie snieg, macedonscy rodzice stosuja zamiast wozkow zwanych potocznie spacerowkami.
niekiedy w role rodzicow pociagowych wcielaja sie dziadkowie i babcie.

piątek, 2 stycznia 2009

jabłuszko

W wikipedii hasło "jabłuszko" nie istnieje, nie zdefiniowane jest również pojęcie "sanki", chociaż można przeczytać czym są "sanie":
Sanie - pojazd na płozach, służący do poruszania się po śniegu lub lodzie. Sanie są zazwyczaj ciągnięte przez konie lub ciągniki mechaniczne.
Mi jednak chodziło o klasyczne sanki dla dzieci, które jeśli już coś ciągnie to tylko siła grawitacji w dół (albo ewentualnie tata lub starsza siostra w górę). A co z "jabłuszkiem"? Czy jeśli nie ma go w wikipedii to jest w takim rzeczą niedefiniowalną? Podobno jeśli czegoś nie ma w internecie to tak na prawdę nie istnieje. A w wikipedii tym bardziej.

Postanowiłam skorzystać z pierwszego śniegu w tym roku i pozjeżdżać w Morskim Oku na jabłuszku. Warszawskim Morskim Oku niestety, nie tym tatrzańskim.
Zafascynowała mnie przy tym antropologia zjeżdżania na jabłuszku, a dokładniej kontekst kulturowy: w Polsce używa się"jabłuszka", czy w innych krajach też? Może na przykład w Hiszpanii (tak, wiem, że tam ciepło, ale podobno mają jednak i zimowe kurorty ze śniegiem) zjeżdża się na pomarańczce, albo brzoskwince? Plastikowe kółko z ogonkiem (czyli uchwytem na ręce) u nas kojarzy się z kształtem jabłka, ale może gdzieś indziej narzucają się inne skojarzenia? Patelni? Gruszki? Brzoskwini? A może w ogóle się nie kojarzy z niczym, tylko nazywane jest "ślizgiem zjazdowym". Nie wiem, bo wikipedia nie ma takiego hasła, a więc nie może mi służyć jako podręczny słownik kulturowy (polecam sprawdzanie różnych haseł w innych językach).

I tak prawda jest taka, że nie mam jabłuszka, natomiast jutro pójdę radośnie do Morskiego Oka z workiem na śmieci.
Nie ważne jak - ważne aby w dół!

Update: zdjęcia Ani ze spaceru (a jednak sanki)