wtorek, 21 grudnia 2010

Boże Narodzenie – święto współczesne

Nie pamiętamy, kiedy zaczyna się adwent. Rytm roku wyznaczają promocje w centrach handlowych i inauguracja świątecznego oświetlenia na Trakcie Królewskim. Zapominamy o postawieniu żłóbka pod choinką, ale znajdą się tam na pewno prezenty - efekt ogarniającej nas o tej porze roku nerwowej gorączki zakupów. Nienawidzimy kolejek, tłoku, korków. Narzekamy na obowiązek przygotowania świątecznego jedzenia, rytualnego przejedzenia się, dodatkowych centymetrów w pasie. Z przerażeniem myślimy, że czeka nas to za rok.
Owszem. Można uciec. 1500 zł za tydzień w Egipcie. Last Minute. Narty w Dolomitach. Oferta specjalna. 399 Euro, cena nie zawiera kolacji świątecznej.
Ale rzadko uciekamy. Masochistycznie stoimy w kolejkach, zamykamy się w kuchni. Umawiamy się z rodziną, którą tak rzadko zwykle widzimy. Narzekamy na ciocie i wujków, z którymi musimy spędzić ten czas.
Bo to jest ten jedyny czas w roku, kiedy wyłączamy się z naszego życia. Nie liczy się praca i przyjaciele – czyli to co najważniejsze normalnie. Ważne jest cieple światło lampek z choinki, uśmiech siostrzenicy na widok prezentu. Rozmarzone oczy babci, gdy spróbuje barszczu z uszkami. I mimo, że nienawidzimy rodzinnych spotkań, są one ważne. Lubimy je wspominać.Dzięki nim mamy dokąd wracać. I właśnie dlatego co roku pakujemy się w tę imprezę. Jeszcze raz. I jeszcze raz.


ps. http://www.youtube.com/watch?v=vZrf0PbAGSk

piątek, 10 grudnia 2010

antropolog jako feministka

Spółdzielnia zrobiła remont kominów i rynien. Wszystko trochę się przeciągnęło, przyszła zima, ale w końcu nadszedł ten dzień, gdy należało "odebrać" pracę od wykonawcy. Ponieważ pan prezes, ani drugi przedstawiciel zarządu nie mogli tego dnia przyjść, sprawa pozostała w zawieszeniu. Nieśmiało zgłosiłam swój akces. W końcu też jestem z zarządzie. Panowie spojrzeli na mnie z powątpiewaniem.
"To pani wejdzie na dach?", "Nie boi się pani?", "A może poczekamy z tym?".
Chciałam powiedzieć, że bywałam w zimie po górach. Chciałam powiedzieć, że przepaście nad którymi chodziłam bywały dużo większe niż 4 piętra naszego budynku i największa ekspozycja nie robi na mnie wrażenia(poza zachwytem, rzecz jasna).
Nie powiedziałam, bo po co?
Następnego dnia przyszedł inspektor budowy, który miał razem ze mną odbierać robotę i pierwsze co zrobił to spojrzał na mnie podejrzliwie i zapytał "to pani wejdzie na dach?".

Czy chęć wejścia na dach robi ze mnie feministkę?

wtorek, 30 listopada 2010

dziadek z auschwitz

"Mój dziadek też zginął w Auschwitz. Spadł z wierzyczki strażniczej" - dowcip, kóry usłyszała antropolożka piątkowej nocy. Wrócił do niej po kilku latach, gdy zapytana we Wrocławiu o cel swojej tam wizyty, opowiedziała o Sprawiedliwych. "Tych, co Żydom w czasie wojny pomagali". "Nie! Nie! Nie mów o tym, to straszne!" - powiedział pierwszy interlokutor. Drugi dla rozładowania napięcia podzielił się starym dowcipem. Jakby zapomniał, a może wcale nie wiedział, o szmalcownikach, "Strachu" Grossa, Kielcach, AKowcach, którzy w powstaniu warszawskim rozstrzeliwali Żydów. Jakby zapomniał, kto w Jedwabnem tę stodołę podpalił.

piątek, 19 listopada 2010

Halo Warszawo

Dziennikarze i inni przedstawiciele mediów są potwornie znudzoną grupą. To pierwsze refleksje z badania Pracowni Etnograficznej przeprowadzonego w czasie debaty kandydatów na prezydenta Warszawy. Ponieważ badanie przeprowadzone było ulubioną metodą studentów i absolwentów IEiAK UW - metodą ECRIS, trzeba było określić "grupy strategiczne". Zajęłam się dziennikarzami, którzy właściwie mnie zaskoczyli. Po pierwsze byli niewidoczni (nie licząc oczywiście kamerzystów i radiowców, których można było poznać po mikrofonach), a po drugie byli znudzeni.
"Przecież ja tego słucham codziennie, wiem dokładnie kto co powie" - usłyszałam. Straszne. Żadnej radości z odkrywania rzeczywistości.

Stosując teorię ugruntowaną w badaniach dochodzi się do momentu takiego znudzenia, czyli "nasycenia teoretycznego". Miałam dzisiaj fantastyczny wywiad i stanowczo daleko mi do takiego "znudzenia". Niestety. Teren nie chce mnie wypuścić.

wtorek, 5 października 2010

powrót w teren

W teren wraca się niechętnie, z ociąganiem. Nie ma dreszczyku emocji pierwszego wyjazdu. Jest znudzenie i niechęć do szukania nowych rozmówców. Krajobrazy są już znane, miejscowe elity rozszyfrowane, wiadomo kto się z kim kłócił, kto się z kim trzyma. Miejscowe kino okazuje się nudne, a teatr zbyt amatorski.

Tylko wody jeziora uderzają jakoś inaczej, a wiatr zmienił kierunek. Na północ przyszła jesień.

I nagle okazało się, że wszyscy mnie pamiętają, wszyscy się cieszą, ściskają i dopytują o czas-kiedy-mnie-nie-było, o moje plany, o moje życie.
Powrót w teren jest bardzo miły, bo są znajome knajpki, sklepy i ścieżki. I ludzie. Ale za to są nowe opowieści.

środa, 15 września 2010

Bohaterzy UPA

Antropolożka wybrała się dziś na poszukiwania pewnej instytucji. Nazwy ulicy zapomniała, więc krążyła po okolicy. Szła ulicą Stepana Bandery i zastanawiała się, czy tak jak w Krakowie młodzi umawiają się pod Mickiewiczem, tak tu spotykają się pod Banderą? Szła też ulicą generała Czuprynki.. kimkolwiek on był... (to pseudonim dowódcy UPA Romana Szuchewycza) ... Gdy na ulicy Konowalcja pewną matkę z przedszkolakiem zapytała o instytucję, dziecko rezolutnie odpowiedziało: a może to na Bohaterów UPA? Przez myśl antropolożce przeszło, że dziecko się z niej nabija. „Czy ja mam na czole napisane POLKA?!?”
Czy to jednak dziwi? Lwów to podobno jedyne miasto na świecie, gdzie Dudajew ma swoją ulicę. To drobnostka i banał? Taki samo jak fakt, że historia, polityka i cała reszta okazały się być relatywne?

wtorek, 14 września 2010

przy śniadaniu

Antropolożka wyjechała. Na chwilę na wschód. I przy piwie, i przy śniadaniu rozmowy prowadzi z nową chwilową współlokatorką na temat znany zaczynający się na literę H. Do współlokatorki dołącza czasem koleżanka. Temat na H nadal kontynuowany. Nawet przy urodzinowym torcie. Na dachu kawiarni. Bo porusza. Bo fascynuje. Bo gdzieś każda jest w niego uwikłana. Nie bez powodu antropolożka uważa, że każda rodzina w Polsce jest przez H. osobiście doświadczona.

Wczoraj wieczorem pojawił się nowy, tym razem holenderski współlokator. Dziś przy śniadaniu okazało się, że nie tylko jest znawcą języka jidisz, ale także specem od tematyki H. Więc przy śniadaniu było o skuteczności oral history, Josifie Burgu, i H. też. Oczywiście.

Nie się nie zmienia. Swój do swego. Gdy współlokator doniósł, że wczoraj w autobusie relacji dworzec kolejowy - lotnisko w Dortmundzie wysychał historii o H. w pewnym wschodnioeuropejskim mieście, uwierzyłam, że jednak ja, i cała reszta ze mną śniadających, jesteśmy normalni.

niedziela, 5 września 2010

Gdzie jest krzyż?

Antropolożka spędzała lato w mieście, ale głównie pisząc, śląc maile i montując filmy. W wydarzeniach około-krzyżowych nie uczestniczyła. Ma swoje zdanie na ten temat.

Przez ostatni miesiąc, tak jak warszawiacy, zdążyła się już przyzwyczaić się do barierek wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia. Kręcąca się w okolicy straż miejska, policja i jak się domyśla, bo rzadko tam bywa, BORowcy, też nie robi już na niej wrażenia. Czy z Zakąsek coraz rzadziej przechodzi się na drugą stronę ulicy – tego antropolożka nie wie, bo w Zakąskach rzadko bywa.

Bywa jednak na fejsie. I tego fejsa śledzi zaciekle. Tak samo jak śledziła po katastrofie samolotu, tak i teraz, gdy kucharz z ASP zainicjował słynną nocną akcję. Krzyż przed Pałacem Prezydenckim przestał być tylko obiektem debat telewizyjnych (choć antropolożka nie ma co do tego pewności, bo nie ma telewizora). Stał się inspiracją nie tylko kolejnych iwentów na fejsie, ale także dziesiątek grup i fanpejdży, o których dalej.

Jednak to, na co antropolożka chciała zwrócić uwagę, to twórczość wyrosła na bazie wydarzeń związanych z krzyżem, lub krzyżem zainspirowanych.

Powstał filmik- reklama: Mamo, gdzie jest krzyż?

a za nią jej fani na fejsie:

Gdzie jest krzyż? za sałato.

Remiksy hasła „Gdzie jest krzyż?”

Numer 1.

Numer 2.

Jednak największym hitem jest remix GDZIE JESTS KRZYŻ przygotowany przez MR HEK.

To czym on jest i jaką cieszy się popularnością dowiedziałam się z mailingu kolegi Nefila (dzięki!), bo w Efemii w piątek, gdzie antropolożka była, nikt tego nie puścił.

Gdzie jest krzyż?! - Dyskoteka ;) (OMEGA CLUB

gdzie jest krzyz (mr hek remix) gdynia - klub rockz - impreza

O czym to wszystko świadczy?


A oto skrócony wyciąg tego, co wokół krzyża robią ludzie na fejsie.

Zaczyna się od grupy lobbującej CHCEMY KRZYŻA NA FACEBOOKU

A dalej już tylko:

Postaw Swój Krzyż

REKONSTRUKCJA BITWY O KRZYŻ

Powstają kolejne grupy. Klasyczne, które wprost informują, co jest ich celem i pod jaką ideą możemy się podpisać/ co możemy "polubić":

Nie dla krzyża przed Pałacem Prezydenckim

Jestem za przeniesieniem Krzyża spod Pałacu Prezydenckiego

Usunąć krzyż spod Pałacu Prezydenckiego

Są bardziej brutalne:

Krzyż wypierdalaj!

I zabawne:

Jest krzyż jest impreza

W poszukiwaniu ginącego Krzyża!

TAK dla przeniesienia krzyża Kaczyńskiemu do ogródka na Żoliborzu.

Nie mogę spać bo trzymam krzyż

i druga z tej samej serii

Nie mogę spać, bo trzymam krzyż !

Nie wiem o co chodzi w tej, ale zdjęcie wyraźnie sugeruje związek z krzyżem sprzed Pałacu

Polish Swój Krzyż - Polisz jor kszysz

Są także inicjatywy do „polubienia”:

ZBIERZMY SIĘ W GRUPE I USUŃMY KRZYŻ SPOD PAŁACU PREZYDENCKIEGO

Przenieśmy krzyż własnymi rękami do Kościoła Św. Anny

Olej krzyż, zostań ninja

Przesuwajmy codziennie krzyż o 1 metr w lewo

Inicjatywa zburzenia Pałacu Prezydenckiego, gdyż zasłania krzyż.


PS. Akcje afirmatywne skierowane w stronę krzyża:

Akcja Krzyż Dziękujemy

Jeśli ktoś znajdzie więcej, proszę o kontakt.

antropolog na wakacjach

Antropolog na wakacjach wącha i nasłuchuje. Boi się patrzeć w oczy, bo nie chce być posądzona o bycie głupią-turystką-z-zachodu. Zakłada długie spódnice i bluzki z długim rękawem. Jest szczęśliwa, gdy pozwolono jej zostać na nabożeństwie ormiańskim, gdy wszystkich innych turystów wyproszono.

Jerozolima o świcie pachnie cynamonem. W południe miętą. Wieczorem arabską kolacją - w końcu to ramadan.

Jerozolima budzi się przy dźwiękach nawoływania do modlitwy: dzwonami, adhanem wyśpiewywanym z minaretu.

Jeruzalem, jeśli zapomnę o tobie,
niech uschnie moja prawica!
Niech język mi przyschnie do podniebienia,
jeśli nie będę pamiętał o tobie,
jeśli nie postawię Jeruzalem
ponad największą moją radość.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

badania terenowe na polu truskawek

31. 07 sobota
W czasie obrywania gałązek w sadzie dużej Ani strzyknęło coś w prawej ręce. Ustaliłyśmy w czasie przerwy na obiad, że to pewnie nic poważnego. Ręka nie spuchła, bolała tylko w czasie obrywania gałązek. Trochę dla zabawy, trochę na wszelki wypadek obwiązałyśmy prawą rękę bandażem. Ania nie chciała, żeby J. albo M. coś zauważyli, bo jak mówiła, nie chce tracić tych paru Euro, bo M. od razu nie pozwoliłaby jej iść do pracy i jeszcze ciągała by ją po lekarzach. A to przecież nic poważnego. Zresztą jutro niedziela, więc i tak sobie odpocznie.
Po południu J. Zawiózł nas do sadu i oświadczył, że przyjedzie koło 16, bo chce, żebyśmy nazbierały mu jeszcze z 4 – 5 skrzynek truskawek na wieczór. W sadzie śmiałyśmy się z Ani, żeby chowała rękę z bandażem, bo J. ma sokole oko i natychmiast zobaczy, że coś jest nie tak. J. Przyjechał tak jak miał o 16 i natychmiast zobaczył, że Ania chowa rękę za plecami. Bez słowa zawiózł nas na pole truskawek. Zbierałyśmy w szampańskich nastrojach, bo przed nami był sobotni wieczór i byłyśmy rozochocone żartami z Ani i jej ręki. J przyjechał jak zwykle, mając idealne wyczucie, dokłądnie wtedy gdy pakowałyśmy szalki już w 6 skrzynkę. Truskawka była marna. Z mojej ostatniej rajki zebrałam raptem ¾ szalki normalnej i pół niebieskiej szlechty, czyli małych owoców.
J. popatrzył na rajki, na truskawkę, a na końcu na rękę Ani. Westchnął i zwrócił się do mnie: "Ja nie rozumiem dlaczego zachowujecie się jak dzieci. Rękę chowacie za plecy! Trzeba być poważnym! Jak ręka boli to trzeba zrobić przerwę, nasmarować kremem, może pójść do lekarza, a może po prostu odpocząć. A wy jak dzieci! Rękę chowacie! Zachowujcie się jak dorośli! Ile w w końcu macie lat! 20 – 30! a wy jak dzieci. Tak nie można...
- Ale... chciałam wtrącić i powiedzieć, że to tylko nadwyrężenie, że to nic poważnego, że ten bandaż to dla zabawy... - ale...
- I ty! - teraz bauer był chyba wściekły – Bo popatrzył na mnie swoim sowim spojrzeniem i wyciągnął palce w moją stronę – ty powinnaś rozumieć, ty powinnaś być odpowiedzialna, w końcu ty znasz niemiecki! Rozumiesz?!
- Das stimmt – powiedziałam starając się nie roześmiać. Bauer był niskim człowiekiem, z ciemnymi głęboko osadzonym oczyma i wielkim nosem. W złości, albo radości robił zawsze komiczne miny. A ja czułam się tak nierealnie, że byłam gotowa wybuchnąć śmiechem.

czwartek, 15 lipca 2010

badania terenowe na niemieckim polu truskawek

Powoli przechodzę do fazy drugiej badań, czyli obserwacji uczestniczącej moich migrantów sezonowych in situ. Przez 2 najbliższe miesiące będę zbierała truskawki (o ile jeszcze jakieś zostały), pracowała w sadzie i podstępnie obserwowała ludzi dookoła.
Jadę autobusem, chociaż samolotem byłoby wygodniej i szybciej. I dwa razy drożej, co mi osobiście by nie przeszkadzało, ale jakoś mam podejrzenia, że migrantowi owszem. Trudno. W końcu mam się nie wyróżniać za bardzo.
Dlatego też zaopatrzyłam się w czerwone kalosze, plastikowe sandały w kolorze różowym, kapelusz kolorowy (a może chustka by wystarczyła? czy ukraińska chustka w kwiaty nie zostanie uznana za zbyt przaśną?).
Przede mną zakupy sztormiaka, ochraniaczy na kolana i najważniejszego: puszek i konserw. Gołąbki? Pulpety? Podobno pracownicy sezonowi namiętnie jadają takie dania gotowe, więc i ja kupię z jeden słoik. Fuj. Od wieków tego nie jadłam i wolałabym zostać przy swojskich zupkach chińskich.
Do tego zabieram całą torbę środków przeciwbólowych, maści i bandaży i już robi mi się słabo na myśl o stanie mojego kręgosłupa po tych fantastycznych wakacjach.
Trzymajcie za mnie kciuki!

niedziela, 27 czerwca 2010

przerwa w badaniach i facebook

Chwilowo przerwałam badania terenowe i wróciłam do Warszawy. Na krótko. Zaraz jadę na południe, żeby nabrać sił przed drugą częścią moich badań - ukrytą obserwacją uczestniczącą na polu truskawek. Opowiadałam ostatnio dalszej rodzinie czym się zajmuję. Rezolutna dziesięciolatka tłumaczyła potem: antropolog to ktoś, kto bada truskawki w barakach. "Jak dobrze być poziomką, dojrzewać całe dnie".

A teraz z innej beczki.
Już nie pisze się maili, tylko wysyła wiadomości na facebooku. Imprezy, spotkania a nawet wyjście na kawę organizujemy przez "wydarzenia". Komentujemy zdjęcia, składamy życzenia, zapalamy świeczki. Wszystko wirtualnie i na szczęście coraz częściej już nie w domu, ale i na komórce w autobusie, w górach. Wszystko na wszechobecnym fb.

Facebook (face bóg jak by chcieli niektórzy) towarzyszy nam każdego dnia. Wiemy co się dzieje, co będzie się działo, ale na facebooku nie ma historii. Nie sprawdzimy jak opis miał nasz znajomy rok temu, nie przypomnimy sobie co robiliśmy 2 miesiące temu. Opcji zapisywania nie ma nawet, tak często wykorzystywany chat. Żyjemy chwilą obecną. Nie przejmujmy się tym co było. Nie oglądajmy się za siebie. Czy do tego zachęca nas facebook?

czwartek, 20 maja 2010

Czarni Olecko

W ramach poznawania lokalnej społeczności oraz własnych piłkarskich zainteresowań wybrałam się na mecz Czarnych Olecko, miejscowego III ligowca, przeciwko drużynie Start Działdowo. Przez chwilę poczułam się jak na Łazienkowskiej, gdy na bulwarze nad jeziorem mijałam grupki lekko wstawionych chłopców w szalikach.
Stadion (dawny hipodrom!) położony jest w wielkim parku, w którym znajdują się też korty tenisowe i robiące wrażenie pozostałości po pomniku żołnierzy niemieckich poległych w I Wojnie Światowej. Nieopodal, w jezioro wcina się się zabytkowe molo ze skocznią.

Niestety obecnie główny stadion jest przebudowywany (skąd jak to znam?!) i mecz miał się odbyć na bocznym boisku ze sztuczną murawą. Znalazłam szybko wejście na sympatyczną trybunę i zostałam zaskoczona przez pana, który uświadomił mi, że bilet kosztuje 10 zł. "Ale będą losowane nagrody" - szybko dodał, gdy zobaczył moją zmartwioną minę.
Usiadłam w drugim rzędzie, ale już po pierwszym gwizdku i szybkiej bramce przeciwników w trzeciej minucie, zorientowałam się, że siedzę na "trybunie gości". Przesiadłam się więc w bardziej odpowiednie miejsce i zaczęłam podziwiać doping. "Żyleta", bo tak nazywają tutaj grupkę najgłośniej krzyczących kibiców (i znowu: skąd jak to znam?), usadziła się na murkach po przeciwnej stronie boiska. Nie odpuszczali cały mecz, który zresztą w pewnym momencie musiał zostać przerwany, bo murawa została zarzucona konfetti.

Mecz był całkiem interesujący, nieźle się bawiłam, dlatego bez wahania poszłam na kolejne spotkanie, tym razem z Huraganem Morąg. Ku mojemu zaskoczeniu zostałam wpuszczona bez biletu. Usiadłam dla odmiany z tyłu. Szybko okazało się, że niestety z miejsca w którym siedzę kiepsko widać jedną z bramek, ale za to zostałam zauważona przez lokalnych kibiców. Zaprosili mnie do siebie, żebym lepiej widziała i nawet poprzesuwali się tak, żebym miała lepszą widoczność. Zaczęliśmy rozmawiać i nieśmiało przyznałam się, że chodzę na Legię. Po chwili usłyszałam szmer przechodzący przez trybunę ("..kibicka... Legia... dziewczyna") i połowa obecnych osób zamiast na murawę patrzyła na mnie. Zaowocowało to tym, że po każdym z dwóch "naszych" bramek większość obecnych panów (a pań tam poza mną chyba nie było) czuła obowiązek przybić sobie ze mną "piątkę". Gdy zaczęło padać stanął nade mną jeden pan i ochraniał parasolem. Antropolog w terenie... raj, nie życie. Ale i tak nie chciałabym spotkać moich nowych "kolegów" w ciemnej alejce w parku, bo mimo wszystko moja legijno-warszawska dusza czuje się tutaj obco. Proffesional Stranger.

piątek, 7 maja 2010

lenistwo w terenie i rower

Miało być o postrzeganiu granicy, potem o tym czym jest Wschód i dlaczego jednak jestem na Wschodzie, a nie na północy (a właściwie Północy). Ale chyba będzie o lenistwie.

Antropolog w terenie ciągle jest w pracy, każdego dnia przez 24 godziny. "Zadziw się światem" - powtarzam sobie każdego ranka, czy to w Warszawie, czy we Lwowie, czy też w Olecku. Ponieważ jednak nie przepadam za pracoholizmem, wolę wierzyć, że jestem na wiecznych wakacjach. Zwykle wychodzi, przynajmniej do momentu, w którym okazuje się, że pilnie trzeba napisać jakiś tekst, albo zrobić transkrypcję wywiadu. W najgorszym już wypadku okazuje się nagle, że rozmówca chce się umówić wyłącznie o 8 rano i nagle trzeba się zrywać o godzinie nie licującej z wiecznymi wakacjami. Tak czy inaczej: co to za praca, gdy łażę sobie po pięknej okolicy, zagaduję ludzi, rozmawiam z nimi i w dodatku (zwykle) nie muszę wcześnie wstawać.
Niestety przychodzi taki smutny moment w terenie, gdy wszyscy już wiedzą, że antropolog to jest antropologiem (z Warszawy! z Uniwersytetu!) i w dodatku takim wariatem, który słucha ludzi. I wtedy nie da się już zjeść spokojnie obiadu w knajpce, wypić wieczorem małego piwa w pubie, przejść się do biblioteki, żeby poplotkować z bibliotekarką.
Złożono mi dzisiaj ze 4 propozycje udzielenia wywiadu i to właśnie w momentach, gdy chciałam mieć święty spokój. Gdy po prostu chciałam sobie pobyć na moich antropologicznych wakacjach. Nie da się.

A tak w ramach wakacji antropologicznych kupiłam rower, aby wakacyjnie jeździć sobie po moich okolicznych migrancko-sezonowych wioskach i wakacyjnie, migrancko i sezonowo rozmawiać z ludźmi. I tak, żeby zupełnie przypadkiem, wakacyjnie, wyszły z tego wywiady. I żeby potem tak wakacyjnie napisać już nie wakacyjny doktorat.
Rower nie ma jeszcze imienia, ale tak antropologicznie rozważam Claude, Bronisława, Victora (mój ostatni idol - V. Turner). Ewentualnie Anselm (kupiłam w końcu "Odkrywanie teorii ugruntowanej" B. Glasera i ANSELMA Straussa). Z drugiej strony chodzi mi po głowie Wawrzyniec, albo Bonawentura. Problem w tym, że rower jeszcze mi się nie przedstawił. Z poprzednimi rowerami od razu byłam pewna, wiedziałam, że Anastazy to Anastazy, a ten drugi to Jose Antonio. Nowy na razie milczy. Może jest nieśmiały?

środa, 21 kwietnia 2010

ofiary pyłu


Poniedziałek, 19 kwietnia 2010, sześć dni po erupcji wulkanu Eyjafjallajökull, która wpłynęła na zamknięcie przestrzeni lotniczych dla samolotów, pociąg relacji Budapeszt – Warszawa, godzina 20.00. W przedziale sześć osób, trzy kobiety i dwóch mężczyzn. Jedna milcząca oraz Łotyszka, Łotysz, Estończyk i Estonka. Łotyszka i Estonka wracają z Istambułu z warsztatów międzynarodowych. Estończyk i Łotysz jadą z Bukaresztu. Dla całej czwórki Warszawa jest tylko stacją przesiadkową – wszyscy jadą dalej, do Rygi i Tallina. Zazdroszczą antropolożce, która zajmuje ostatnie wolne miejsce w przedziale. „lucky you!” mówią. Nie dość, że w Warszawie zakończy się jej ciągnąca się od Wenecji podróż, to jeszcze kosztowała ją zaledwie 80 euro. Łotyszka i Estonka za transport z Warszawy do Rygi musiały zapłacić po 200 euro. Estończyk żąda opowieści o tanim podróżowaniu. Wszyscy rozmawiają też o chichoczącej na korytarzu Fince, która wraca z Chin. Doleciała do Abu Dabi i Aten, a stamtąd pociągami na północ, do Helsinek. Cała piątka dyskutuje. Oczywiście po angielsku. Chyba, że rozmowa toczy się tylko pomiędzy obywatelami tego samego kraju. Wtedy wybierają estoński lub łotewski.
Po kilkudziesięciu minutach milcząca wyciąga gazetę. Po polsku. Swoja. Antropolożka inicjuje więc rozmowę. Po polsku. Kobieta jedzie z Budapesztu. I tylko do Warszawy Zachodniej. Pięć razy w miesiącu pokonuje tę trasę. Nie, nie rodzina. Praca, z „chińczykami”, w tekstyliach robię – wyjaśnia. Antropolożka pyta też czy rozumie o czym rozmawia reszta pasażerów i słysząc odpowiedź przeczącą, wyjaśnia całe zamieszanie i obecność tłumu. Polka wydaje się zaskoczona, ale zupełnie niezainteresowana jakimś wulkanem i wstrzymanymi samolotami. Antropolożka wraca więc do anglojęzycznej dyskusji oferując jej również tłumaczenie, by mogła włączyć się do przedziałowej dyskusji wszystkich pozostałych współpasażerów. Odmawia.
Wnioski i pytania
1.Czy między współpasażerami narodziła się niezwykła wieź współodczuwanego dramatu odwołania lotu i podzielone doświadczenie dworcowy kolejek?
2.Czy Polka nie włączyła się do rozmowy, bo nie znała angielskiego?
3.Czy Polka nie włączyła się do rozmowy, bo nie podzielała doświadczenia?
4.Co się stało z językiem rosyjskim, który w takim momencie mógłby być także używany? I dlaczego wybrano właśnie angielski?
5.Czy antropolożka ma ADHD i syndrom „mamy Muminka”, która wszystkim chce pomagać?

sobota, 17 kwietnia 2010

rozmowy wieczorne

"Bo ja jestem klawiszem. No wiesz… klawiszem w więzieniu. Tak na nas mówią, ale ja się nie wstydzę. Mam żonę, córkę. Ma 5 miesięcy. Mieszkanie, kredyt. Więc się nie wstydzę, bo spłacam kredyt i utrzymuję żonę. Bo ona teraz nie pracuje. A normalnie to też pracuje w więzieniu. Jest wychowawcą. Poznaliśmy się na kursie. I ja się nie wstydzę, bo moi starzy to nie pracują. Matka jest na rencie, a stary nie pracuje. Więc ja do wszystkiego doszedłem sam.. i że rodzina, i że mieszkanie…

Więc ja jestem klawiszem. A poza tym uwielbiam fotografować. Bo to podstawa - mieć zainteresowania. Spędzać jakoś wolny czas. I ja fotografuje. Motyle, ślimaki, robaczki. Zwłaszcza ślimaki. Z Różkami, jak wyciągają, jak chowają wszystkie... Wszystkie. Powiesiłem sobie zdjęcie w pokoju. Bo mam 4 pokojowe mieszkanie i jeden pokój, taki gdzie jest komputer i zdjęcia powiesiłem. Wszyscy mi mówią, żebym wysłał gdzieś te zdjęcia, ale ja nie. Bo ja to dla siebie robie. Ja taki zamknięty człowiek jestem. Tylko fotografia i rodzina. I Córeczka. Ja ją kocham bardziej niż żonę. Głupio mi przyznać, no i żonie nie mogę powiedzieć, bo co by pomyślała, ale ja naprawdę ją kocham bardziej niż żonę. Bo ja taki zamknięty człowiek jestem. Kiedyś to chodziłem, na siłkę, na treningi, no, boks trenowałem i takie tam. I ja tak codziennie, po szkole, to tylko obiad i na trening, a potem o 22 do domu i o 5 wstawałem, bo do szkoły dojeżdżałem. I się super czułem, nie byłem zmęczony.

Mam brata bliźniaka i on nic nie robi. Cały dzień stoi pod klatką. Ja go ciągałem na siłownię, na trening, a on uważa, że ja głupi jestem, że to właśnie wstyd, być taki jak ja. I nic nie robi. Tylko czasami jak kasy nie ma, to idzie skołować kasę. Kradnie. Więc ja z nim nie rozmawiam. I się nie wstydzę. Czasami ludzie mi mówią, że mnie widzieli tam na osiedlu, ale to on, bo my tacy podobni jesteśmy. Ale ja jestem klawiszem i to co mam to sam zapracowałem. I ty napisz o nas, o klawiszach, że my normalni chłopi jesteśmy. Ja się nie wstydzę. Bo my fajne chłopaki jesteśmy. I ja lubię fotografować… ale ja taki zamknięty człowiek jestem… No napisz o nas w tym swoim doktoracie."

piątek, 26 marca 2010

wiosna w Olecku

Wiosna do Olecka przychodzi później. Przynajmniej później niż na Mokotowie, ale pewnie wcale nie później niż należy. W każdym razie tego roku postanowiła zignorować kalendarz, bo 21 marca było zimowo i chłodno. Dzieci ze szkoły miały poważny problem: jak utopić marzannę, skoro jezioro zamarznięte. Ktoś zasugerował, żeby podejść do przerębli, ale na to stanowczo nie zgodziła się nauczycielka. Po dłuższych negocjacjach marzannę postanowiono spalić pozostawić na lodzie. I tak leży do tej pory, bo spalenie się nie udało, a jezioro - jak było, tak i jest zamarznięte. Na szczęście wiosna jednak postanowiła odwiedzić to najzimniejsze miasto w całych Niemczech i od razu zrobiło się przyjemniej i weselej. Olecko (stare nazwy to Margrabowa, albo Treuburg) było najzimniejszym miastem według przedwojennych kronik. W marcu 1940 roku (w marcu!) odnotowano prawie -40 stopni. Więc chyba powinnam się cieszyć z tej późnej marcowej wiosny i pamiętać, że jestem NA PÓŁNOCY. Przypomina mi zresztą o tym na każdym kroku lokalne stowarzyszenie "Przypisani do północy". I jak powiedział mój promotor "oni tak przeżywają, że mieszkają na północy, że zupełnie zapominają, że dalej na północ, też żyją ludzie".
Na północy od Olecka są Sedranki, a dalej?

poniedziałek, 22 marca 2010

nie mogę się powstrzymać, czyli notatki młodego antropologa

Przeczytałam ostatnio genialny tekst Jarosława Hrycaka "Jak zostać dobrym historykiem". Trzeba tylko zamienić "historyk" na "antropolog" i wszystko będzie się zgadzać. Całość dostępna na stronie: http://www.zaxid.net/blogentry/56742/ A tutaj fragment, który chwilowo stał się moim mottem:
Не трактуйте надто серйозно своїх магістерських, кандидатських чи докторських дисертацій. Це ще не наука – це лише перепустка у науку. Я почув колись від Ярослава Ісаєвича дотепне порівняння: дисертація – це як панщина. Той, хто хоче писати досконалі дисертації, ризикує бути вічним кріпаком. Дисертації треба якнайшвидше скінчити, щоб стати вільним, а вже тоді займатися справжньою наукою.
A poza tym końcówka:
А взагалі, не бійтеся смерті. Бійтеся не залишити після себе нічого значущого, яке би Вас пережило.

І коли станете перед воротами раю, святий Петро спитає Вас, ким Ви були за життя, Ви відповісте йому, що істориком. Тоді Він скаже: «Пустіть його до раю, він достатньо мучився за життя».

Eh. biorę się do badań. A tak w ogóle to jestem znowu w Olecku i powoli zaczynam "wchodzić" w teren. Na razie szukam mieszkania albo pokoju. Poszłam rano obejrzeć jeden pokój z ogłoszenia w gazecie i właścicielka bardzo mi zachwalała: "Ma pani osobne wejście to i klientów może pani przyjmować i nikomu to nie będzie przeszkadzało".

wtorek, 16 marca 2010

lwowska Manifa

Sobotnie południe pod lwowską operą.
Przed fontanną kłębi się tłum. Z daleka wygląda chaotycznie, ale z bliska widać rozgrywający się spektakl. Około 15, czy 20 kolorowo ubranych dziewcząt pokrzykuje coś od czasu do czasu trzymając plakaty wypisane po ukraińsku. Otacza ja spora grupka milicjantów groźnie rzucających spojrzenia na przechodzących ludzi. Dookoła nich krążą chłopcy. Jest ich cztery czy pięć razy więcej niż stojących w środku dziewczyn. Ubrani są na szaro, czarno, buro. Tylko u niektórych rzucają się w oczy białe maseczki na twarzy. Zasłaniają twarz, tak jakby się nie chcieli czymś zarazić. "Raczej nie chcą być rozpoznani" - tłumaczy mi ukraińska znajoma. Krążą wokół dziewcząt i przygodnych widzów robiąc wszystkim zdjęcia, może dla dokumentacji, może aby zastraszyć gapiów, aby nie przyszło im do głowy dołączyć do demonstrujących.
Niepewne okrzyki dziewcząt zagłuszają od razu ryki chłopców: "Hańba, hańba".
Cała zabawa trwa nie więcej niż pół godziny, gdy wszyscy rozchodzą się w różne strony.
Oddycham z ulgą, że nie skończyło się burdą. Większość demonstrujących było Polakami, a "chłopcy" rzecz jasna Ukraińcami.
Szkoda, że tak mądra idea (prawa kobiet) została przez głupotę tak fatalnie przedstawiona. Kolorowi ludzie w dredach mogli we Lwowie zainteresować przechodniów chyba wyłącznie jako zachodni folklor. A przez to nikt już ich haseł nie słuchał, albo uwierzył w rozprowadzana przez "chłopców" ulotki, że to walka "o prawa homoseksualistów i tym podobnych". W dodatku brak ukraińskiego zaplecza (bo parę ukraińskich dziewczyn gdzieś zagubiło się w polskojęzycznym tłumie) sprawił, że demonstracja wydawała się przechodniom jeszcze bardziej egzotyczna i z gruntu podejrzana.

niedziela, 28 lutego 2010

notatki z Portugalii

... a w Lizbonie wszyscy żyli piłką nożną. Anglicy z hostelu przeżywali przegraną Evertonu, cicho i spokojnie, Portugalczycy żywiołowo cieszyli się wygrana Sportingu i przypominali, że istnieje świat poza FC Porto. Antropolog cieszyła się wygraną Legii i informowała o tym wszystkie napotkane osoby, czy tego chciały, czy też nie. A Amerykanka przeżywała, że nic z tego nie rozumie. O piłce rozmawiało się dużo i namiętnie.
I tylko ani razu nie padło hasło: Vancouver. W kraju, gdzie w lutym kwitnie magnolia i gdzie nie wiedzą co to śnieg temat nie istniał. Może dlatego, że Portugalię reprezentował tam tylko jeden zawodnik i media z dumą informowały, że bieg na 15 km stylem dowolnym ukończył. I nie ważne, że na ostatnim miejscu. Ważne, że tam był.

poniedziałek, 15 lutego 2010

etyka antropologa

Chodzą mi po głowie problemy etyczne.
Czy siedzenie w bibliotece, albo knajpie, chodzenie po ulicach, sklepach i podsłuchiwanie o czym rozmawiają ludzie jest etyczne? Można w ten sposób zebrać rewelacyjny materiał. Usłyszałam już parę historii o tym kto dokąd wyjeżdża do pracy, o planach na życie, o wyborze studiów (i miasta do studiowania). Usłyszałam mnóstwo plotek i historyjek. A wszystko to dało mi jakiś obraz miasteczka. Mam świadomość ograniczeń takiej wizji. W końcu raczej nie znam kontekstu, nie wiem kim są ludzie wypowiadający te słowa, nie znam ich sytuacji.
Czy antropolog może podsłuchiwać? Czy może potem korzystać z tego jako źródła? Oczywiście zakładam, że robię z tego notatki, opisuję kontekst zasłyszenia opowieści etc. Bo nagrywanie, zresztą również z przyczyn etycznych, nie wchodzi w grę.
Raczej nie mam odwagi, ale w końcu antropologia jest życiem. I am the fieldnote. To jest element mojego bycia w terenie, to kształtuje również mój obraz terenu.
Gdzie przebiega ta granica?

czwartek, 11 lutego 2010

badania terenowe i tłusty czwartek

Antropolog pojechała w teren. Taki prawdziwy teren. Do miejsca, gdzie wcześniej nie była, gdzie nikogo nie zna. Mimo tego antropolog czuje się tu całkiem swojsko i usilne próby wyobrażania sobie, że to są Triobrandy spełzają na niczym. Za to antropolog jest bliska uwierzeniu, że trafiła na Syberię, albo kanadyjskie Terytoria Północno - Zachodnie: Wielkie Jezioro Niedźwiedzie, Yelowknife, 7 słońc na śniegu.
Tak czy inaczej dzisiaj tłusty czwartek, który stanowczo wpływa na jakość badań terenowych. Po pierwsze osładza życie. Po drugie prowokuje obcych sobie ludzi do rozmów: które pączki najlepsze, ile już dzisiaj zjadłeś, czy w cukierni są kolejki, a jak najlepiej smażyć samemu.
A antropolog dostała pączka od pani bibliotekarki i jest szczęśliwa.

A antropolożkę można posłuchać o tutaj: http://www.rdc.pl/index.php?/pol/artykuly__1/warto_wiedziec/co_kraj_to_paczek Wie wszystko o pączkach!

środa, 3 lutego 2010

nowosci

Antopolog ma ostatnio strasznie duzo na glowie i odnosi sie to zarowno do podejrzanie dlugich wlosow i cieplej czapki na glowie, jak i zajec oraz nowych pomyslow.
Antropolog za tydzien jedzie w swoj pierwszy doktorancki teren i okropnie sie denerwuje. Chyba latwiej czasami sie robi badania na "polskich Triobrandach" - ukrainskim Polesiu, niz w swojskiej, turystycznej miejscowosci na polnocy Polski. Jednoczesnie antropologa rzucalo sie ostatnio po Europie od Kołomyi po Londyn, a niedlugo dojdzie jeszcze do kolekcji Lizbona.
Notatki terenowe beda wkrotce.

Tym czasem antropolog donosi, o czym antropolozka jakos nie wspomniala:
Ruszyl w koncu po wielu trudach (glownie antropolozki) portal skanseny.net, do obejrzenia ktorego wszystkich serdecznie zapraszamy.
Powoli rodzi sie wreszcie (potrzebna od wielu lat) nowa odslona etnografii.org, tym razem jako strona Pracowni Etnograficznej, na razie w wersji mocno roboczej.

sobota, 16 stycznia 2010

Antropolożka i pani antropolog wybrały się do kina, by dołożyć swoje 2 x 28 pln (czyli jakieś 20 dolarów) do miliardowych zysków, które już przyniósł najnowszy film Camerona „AVATAR”. Wstyd przyznać, ale antropolożka nie do końca panowała nad sytuacją, na jaki film idzie. Zrućmy więc to na karby tego, że pochłonięta jest śledzeniem rywalizacji pomiędzy Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku, które buduje Rynek Galicyjski i Sądeckim Parkiem Etnograficznym, który w tym roku otworzy pełen kompleks Miasteczka Galicyjskiego.

Ale nie o tym miało być, a o tym, że w filmie zabrakło nazwania rzeczy po imieniu, czyli nikt nie powiedział, że Jake (nad którego urodą, albo raczej Sama Worthingtona, który wcielił się w jego postać - bo chłopak to zupełnie przeciętny; więc nad tą urodą rozwodziła się antropolożka po wyjściu z kina ) zachowuje się jak mody adept nauk etnologicznych i antropologicznych na swoich pierwszych badaniach. Albo zanim jeszcze rozpocznie naukę na poziomie akademickim, a już zaczyna go kręcić „bycie tam”. Z czasem „bycie tam” przesłania całą perspektywę. Trudno skończyć badania i zacząć pisać. A potem jeszcze się zakochujesz. Cóż, antropolożka i pani antropolog znają z życia wiele przykładów, gdzie badanie kultury kończy się formalizacją związku z „dobrym dzikim”. Ostatni przykład odleciał właśnie gdzieś w świat.

Dzisiejszy tekst miał być o dobrym dzikim i Rousseau, ale antropolożka ograniczy się do wklejenia linków, bo wszystko już zostało napisane.
Szczególnie polecam Martę Kołodziejską z Krytyki Politycznej
oraz Edwina Bendyka.

Antropolożka oczywiście nie ze wszystkim się zgadza, ale poleca w celach inspiracyjnych.

A tu zestawienie recenzji z innych miejsc.

Na bieżąco z miasta WAWA

Chyba zbyt rzadko aktualizujemy ten blog. Zainspirowana, a może raczej zmotywowana spotkaniem poświęconym aplikacjom społecznościowym, o którym wkrótce więcej na Blogu 61, który antropolożka także prowadzi, postanowiła pośpieszyć się z wrzuceniem dwóch nowych postów.

W ostatnim czasie w mieście całkiem sporo etno wydarzeń. A jeśli nie są to bezpośrednio etno-wydarzenia, to za antropologicznie inspirowane można je uważać.

W galerii Na Piętrzę, którą prowadzi fundacja Cepelia na piętrz sklepu Cepelia na placu Konstytucji można jeszcze przez kilka dni oglądać wystawę prac przesłanych na konkurs „Pamiątka z Polski”. Przez jakiś czas była ona pokazywana w holu wejściowym PME. Wtedy jednak nie zachwycała ani rozmachem, ani inspiracją, ani tym bardziej użytecznością pokazywanych gadżetów. Ukryte za szybą stały się eksponatami. Nie wiem, czy takie było zamierzenie organizatorek, ale w Na piętrze podczas wernisażu młodsze, choć nie tyle, ale głównie, pokolenie wszystkiego dotykało, macało, wąchać – nie wąchało, lecz niewiele brakowało. Zachwyca ilość kolorów, bo rządziła stylistyka łowicka. Jednak ku radości mojego oka i fascynacji polską różnorodnością pojawiły się motywy nawiązujące do wzorów biłgorajskich i kurpiowskich. Oraz haftów śląskich. Najpopularniejszym materiałem był chyba filc. Kolczyki, podkładki i druga skóra dla laptopa. W pierwszym momencie ilość tego tworzywa budzi przerażeń, w drugim – zachwyt. Oto jak tradycyjny materiał stosowany przez lata wraca do łask. Wspaniale!

(Uwagami na temat samej ceremonii otwarcia antropolożka dzieli się osobiście).


W sobotę Państwowe Muzeum Etnograficzne, które właśnie zainaugurowało działalność swojej nowej strony internetowej (ładna, przejrzysta i czytelna; nie zabija już swoim różowo-fioletowym kolorem; choć jak zwykle łowickie inspiracje dominują), odbyła się impreza „Rekonstrukcja? Inspiracja? - etnomuzykologiczne strategie wobec muzyki tradycyjnej”. Po dyskusji, w której wzięła udział m.in. Jagna Knittel, na której film PME zaprasza w tym tygodniu, odbyły się trzy koncerty. Na pierwszym antropolożka nie była, więc nic nie napisze, poza tym, że przedstawiciele dwóch pokoleń, których zauważyła na korytarzu, byli ubrani w stroje tak zwane tradycyjne. Drugi zespół, Dziczka, to miastowe dziewczyny w chustkach na głowach śpiewające tradycyjne ukraińskie pieśni. Przewodzi im Tatiana Sopiłka, członkini legendarnego zespołu Drewo. Godne uwagi, szczególnie, że właśnie wydały swoją pierwszą płytę. Trzecia grupa to już klasyka – Kapela ze Wsi Warszawa, która od kilku miesięcy nie występowała na stołecznej scenie. Tym bardziej zachwyciła swoim koncertem. A własny akustyk wykorzystał wszystkie możliwości zarówno zespołu, jak i sali – więc nagłośnienie było fantastyczne. Nie da się jednak ukryć, że tym co w Kapeli zachwyca przede wszystkim jest ich innowacyjny stosunek do tradycji. Daleki jest od tzw „cepelii”, z której nawet chyba zaśmiano się raz czy dwa podczas koncertu. Zapewne nikt z tam obecnych nie był na wystawie w galerii Na piętrze i nie wie, jakie pamiątkowe produkty, wkrótce wejdą na rynek (i do sklepów).