Pokazywanie postów oznaczonych etykietą antropologia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą antropologia. Pokaż wszystkie posty

sobota, 1 października 2011

Antropolog jako przedmiot (podmiot?) obserwacji

Antropolog na tegorocznych wakacjach poczuła się dziwnie. To nie ona robiła zdjęcia kolorowym autochtonom, to nie ona zadawała tysiące pytań. Robili to oni. Ci obcy, inni i niepokojąco tęczowi. To oni zadawali pytania, wypytywali o rodzinę, o kraj, o zwyczaje. I robili zdjęcia - czasami ukradkiem, czasami bezczelnie (ileż razy antropolog sama to robiła wcześniej!) tworząc kolejne portrety. Czasami prosili o zgodę, wtedy nieśmiało stawali obok i uśmiechali się szczęśliwi do obiektywu. A potem wciskali dzieci do potrzymania, ustawiali kolejkę kuzynów do kolejnego zdjęcia, zagadywali, pytali, uśmiechali. Nigdy nie dotykali sami. Po raz pierwszy w życiu antropolog poczuła ulgę. To nie tylko ona kradnie innym życie i opowieść.

niedziela, 27 czerwca 2010

przerwa w badaniach i facebook

Chwilowo przerwałam badania terenowe i wróciłam do Warszawy. Na krótko. Zaraz jadę na południe, żeby nabrać sił przed drugą częścią moich badań - ukrytą obserwacją uczestniczącą na polu truskawek. Opowiadałam ostatnio dalszej rodzinie czym się zajmuję. Rezolutna dziesięciolatka tłumaczyła potem: antropolog to ktoś, kto bada truskawki w barakach. "Jak dobrze być poziomką, dojrzewać całe dnie".

A teraz z innej beczki.
Już nie pisze się maili, tylko wysyła wiadomości na facebooku. Imprezy, spotkania a nawet wyjście na kawę organizujemy przez "wydarzenia". Komentujemy zdjęcia, składamy życzenia, zapalamy świeczki. Wszystko wirtualnie i na szczęście coraz częściej już nie w domu, ale i na komórce w autobusie, w górach. Wszystko na wszechobecnym fb.

Facebook (face bóg jak by chcieli niektórzy) towarzyszy nam każdego dnia. Wiemy co się dzieje, co będzie się działo, ale na facebooku nie ma historii. Nie sprawdzimy jak opis miał nasz znajomy rok temu, nie przypomnimy sobie co robiliśmy 2 miesiące temu. Opcji zapisywania nie ma nawet, tak często wykorzystywany chat. Żyjemy chwilą obecną. Nie przejmujmy się tym co było. Nie oglądajmy się za siebie. Czy do tego zachęca nas facebook?

poniedziałek, 22 marca 2010

nie mogę się powstrzymać, czyli notatki młodego antropologa

Przeczytałam ostatnio genialny tekst Jarosława Hrycaka "Jak zostać dobrym historykiem". Trzeba tylko zamienić "historyk" na "antropolog" i wszystko będzie się zgadzać. Całość dostępna na stronie: http://www.zaxid.net/blogentry/56742/ A tutaj fragment, który chwilowo stał się moim mottem:
Не трактуйте надто серйозно своїх магістерських, кандидатських чи докторських дисертацій. Це ще не наука – це лише перепустка у науку. Я почув колись від Ярослава Ісаєвича дотепне порівняння: дисертація – це як панщина. Той, хто хоче писати досконалі дисертації, ризикує бути вічним кріпаком. Дисертації треба якнайшвидше скінчити, щоб стати вільним, а вже тоді займатися справжньою наукою.
A poza tym końcówka:
А взагалі, не бійтеся смерті. Бійтеся не залишити після себе нічого значущого, яке би Вас пережило.

І коли станете перед воротами раю, святий Петро спитає Вас, ким Ви були за життя, Ви відповісте йому, що істориком. Тоді Він скаже: «Пустіть його до раю, він достатньо мучився за життя».

Eh. biorę się do badań. A tak w ogóle to jestem znowu w Olecku i powoli zaczynam "wchodzić" w teren. Na razie szukam mieszkania albo pokoju. Poszłam rano obejrzeć jeden pokój z ogłoszenia w gazecie i właścicielka bardzo mi zachwalała: "Ma pani osobne wejście to i klientów może pani przyjmować i nikomu to nie będzie przeszkadzało".

sobota, 16 stycznia 2010

Antropolożka i pani antropolog wybrały się do kina, by dołożyć swoje 2 x 28 pln (czyli jakieś 20 dolarów) do miliardowych zysków, które już przyniósł najnowszy film Camerona „AVATAR”. Wstyd przyznać, ale antropolożka nie do końca panowała nad sytuacją, na jaki film idzie. Zrućmy więc to na karby tego, że pochłonięta jest śledzeniem rywalizacji pomiędzy Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku, które buduje Rynek Galicyjski i Sądeckim Parkiem Etnograficznym, który w tym roku otworzy pełen kompleks Miasteczka Galicyjskiego.

Ale nie o tym miało być, a o tym, że w filmie zabrakło nazwania rzeczy po imieniu, czyli nikt nie powiedział, że Jake (nad którego urodą, albo raczej Sama Worthingtona, który wcielił się w jego postać - bo chłopak to zupełnie przeciętny; więc nad tą urodą rozwodziła się antropolożka po wyjściu z kina ) zachowuje się jak mody adept nauk etnologicznych i antropologicznych na swoich pierwszych badaniach. Albo zanim jeszcze rozpocznie naukę na poziomie akademickim, a już zaczyna go kręcić „bycie tam”. Z czasem „bycie tam” przesłania całą perspektywę. Trudno skończyć badania i zacząć pisać. A potem jeszcze się zakochujesz. Cóż, antropolożka i pani antropolog znają z życia wiele przykładów, gdzie badanie kultury kończy się formalizacją związku z „dobrym dzikim”. Ostatni przykład odleciał właśnie gdzieś w świat.

Dzisiejszy tekst miał być o dobrym dzikim i Rousseau, ale antropolożka ograniczy się do wklejenia linków, bo wszystko już zostało napisane.
Szczególnie polecam Martę Kołodziejską z Krytyki Politycznej
oraz Edwina Bendyka.

Antropolożka oczywiście nie ze wszystkim się zgadza, ale poleca w celach inspiracyjnych.

A tu zestawienie recenzji z innych miejsc.

czwartek, 26 listopada 2009

amerykański indyk

Wczoraj (25 listopada) w przededniu święta Dziękczynienia prezydent Barack Obama oficjalnie ułaskawił indyka. Ptak, w przeciwieństwie do jego miliona braci, nie zostanie upieczony i zjedzony, ale spędzi resztę swojego życia w Disneylandzie.
Rytuał ułaskawiania indyka trwa już prawie 80 lat i co roku odbywa się z wielką pompą. Wybrane ptaki (na wszelki wypadek w uroczystości biorą udział dwa indyki) jadą do Waszyngtonu w towrzystwie działaczy Narodowej Federacji Hodowców Indyków i spędzają z nimi noc w hotelu. Dopiero następnego dnia eskortowane są do Ogrodu Różanego Białego Domu, gdzie prezydent wygłasza okolicznościowe przemówienie i uroczyście ułaskwia indyki.

Jeden z tekstów, który kiedyś czytałam szukał korzeni tego rytuału w symbolicznym podkreśleniu najwyższej roli głowy państwa, jako tego, który panuje nad życiem i śmiercią. (Magnus Fiskesjö "The Thanksgiving Turkey Pardon, The Death of Teddy's Bear, and the Sovereign Exception of Guantánamo")
Ja uważam, że to po prostu potrzeba zagłuszenia wyrzutów sumienia z powodu ponad 45 milionów indyków, które zostaną w tym roku zjedzone. W Polsce już od dłuższego czasu obserwujemy co roku wigilijną akcję "uwolnić karpia". Czy wigilijny karp i amerykański indyk nie są do siebie podobne? Co prawda amerykanie nie zabijają osobiście indyka, co potrafi spotkać nasze pływające w wannach karpie.

Ciekawa jest sprawa imion ułaskawionych indyków. W 2001 roku, dwa miesiące po ataku Al Kaidy, George W. Bush nazwał indyka "Wolność". Słowo to było wtedy odmieniane we wszystkich możliwych przypadkach. Imię tegorocznego ptaka ("Odwaga") w jakiś sposób nazwiązuje, nomen omen, do pierwszego ptaka Busha. Bill Clinton nie sięgał do takich przenośni. Jego ptaki nazywały się Jerry, czy Harry.
W duchu globalizacji czekam, aż prezydent Kaczyński ułaskawi w tym roku karpia i wpuści go do fontanny w Pałacu Prezydenckim.

niedziela, 26 lipca 2009

Rite de passage

po latach odkrywania nieznanych scieżek i lądów w bibliotekach, w terenie i na sali wykładowej usłyszałam magiczne słowa:.".. i otrzymuje pani tytuł magistra". Tak chyba brzmiały, bo prawdę mówiąc byłam zbyt przejęta i lekko roztargniona, żeby przysłuchiwaś się, co też komisja ma mi do powiedzenia. Zwłaszcza, że było to dosyć oczywiste. Mniej oczywiste było jak mnie ocenią i czy będa zadawać podchwytliwe pytania. Nie zadawali takowych, a ja poczułam się lekko niedoceniona. Poziom pytań odpowiadał rozmowie przy kawie. I podobnie wyglądała moja obrona. Nie żebym żałowała, bo dyskusja była fascynująca, tylko, że do końca nie wierzyłam, że zaraz nie wyskoczą z jakimś pytaniem typu: proszę wymienić definicję kultury pana X, wszystkie możliwe istniejące systemy pokrwieństwa oraz wytłumaczyć do czego służy kopaczka kijowata i czerpak zgrzebłowaty. Horrory antropologa, który zapomina jak to być etnografem i woli postmodernistyczny bełkot od klasycznych dzieł Moszyńskiego, Dworakowskiego, nie wspomnając już o Kolbergu.
a propos Kolberga: na pierwszym roku studiów koleżanka ze STARSZEGO rocznika (przypuszczalnie z 2 albo 3 roku - wtedy odległa przyszłość) oświadczyła, że przeczytała już PRAWIE wszystkie tomy Kolberga i że ja też będę musiała, skoro studiuję etnologię. Mówiła poważnie, a mi ciarki przechodziły po plecach. Przechodzą do tej pory gdy myślę o WSZYSTKICH tomach Kolberga.
Tak czy inaczej oficjalnie mogę przyznać, że zostałam magistrem. Właściwie nie jestem pewna czego magistrem - antropologii? etnologii? etnografii?, ale zostałam. W zwązku z tym mogę już się przedstawiać:

jestem antropologiem.

I znowu zaczęłam się zastanawiac nad stroną językową mojej [nowej] tożsamości. Pani antropolog brzmi dziwnie (chociaż nie wiedzieć czemu pani doktor już nie), antropolożka mnie denerwuje. Samym antropologiem jednak nie będę, bo płci zmieniać nie zamierzam. Do tej pory kwestia językowa był dla mnie wyłącznie walką o pozory i się nie przejmowałam czy mam być antropologiem czy antropolożką. Ale nagle zaczęło być to dla mnie ważne. Dyskurs kreuje widzenie świata, więc warto zwrócić uwagę na to co mówimy. Może wtedy sala na Żurawiej będzie nosiła nazwisko Cezarii Baudouin de Courtenay Ehrenkreutz Jędrzejewiczowej, a nie jej ucznia Dynowskiego, będziemy znać nazwisko Germain Dieterlen, a nie, że z Griaulem jeżdziła "jakaś jego uczennica" i będziemy wiedzieć kim była Theodora Kroeber i ile zawdzięczał jej Alfred.
Za formą antropolożka mimo wszystko nie przepadam i dlatego będe głośno krzyczeć, że

jestem antropolog. [panią] antropolog.

środa, 1 lipca 2009

Praga

W „Stołku” z 22 czerwca 2009, Roman Pawłowski swoją prywatną rubrykę poświęcił nowym „Kontekstom”, gdzie między innymi koleżanki antropolożki pisały o warszawskiej Pradze Północ. Tak się złożyło, że antropolożka z Pragi pochodzi; spędziła tam 25 lat swojego życia bawiąc się w tamtejszych piaskownicach, pijając pierwsze alkohole w tamtejszych parkach, kończąc tamtejsze szkoły i ubierając się w tamtejszych lumpeksach; także większość rodziny antropolożki związana jest z prawobrzeżną Warszawą. Co antropolożka zauważa, nikt z nich białych kozaczków ani ortalinownych czy pasiastych dresów nie nosi. Tym bardziej ona.

Pawłowski w swoim tekście, jak na piszącego o Pradze przystało, porównuje tę dzielnicę do „Rezerwatu”. To porównanie już znamy z filmu „Rezewrat” Łukasza Palkowskiego oraz tekstów autorów wszelakich piszących w czasie, gdy film ów w kinach wyświetlano.
Jedynym, który wtedy stanął w obronie praskiej godności był redaktor Cibor, który stwierdził, że do całkowitego zadomowienia w jakimś miejscu potrzebny jest nie tylko Duch, ale także „Dziki” nazywany dla złagodzenia objawów „Obcym”. Bo przecież MY, z lewobrzeżnej Warszawy, wykształceni, ze smakiem, parający się arytstycznymi zajęciami, jesteśmy WYJĄTKOWI. A wyjątkowość najlepiej widać przy porównaniach. Musimy więc CZYMŚ odróżniać się od RESZTY, plebsu, praskich dzikusów.

Pawłowski żartobliwie a może szczerze pisze „Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że autorzy zamieszczonych w nim (Konteksty) artykułów opisują nie tyle dzielnicę jednego z europejskich miast, ile egzotyczny ląd zamieszkany przez aborygenów”. I dalej: „Jestem pełen podziwu dla odwagi i determinacji naukowców z UW, którzy nie zważając na grożące im niebezpieczeństwa, zapuścili się na ten dziki ląd, aby odkryć go dla świata”. Pan Pawłowski chyba się jednak zapędził w swoich niedoczytanych odkryciach. Obok tekstów poświęconych Stadionowi, gro tekstów poświęcona została praskim artystom, którzy nie bali się i kilka lat temu zaczęli osiedlać się na tym „dzikim lądzie”. Więc może lepiej załóżmy „SKANSEN” a raczej muzeum w zamkniętej galerii [bo przecież nie muzeum na wolnym powietrzu (sic!)] pokazującej warszawskich snobów, którzy niewiadomo za kogo się mają i rozczulają się jedynie nad lumpem pijącym wino w bramie i babcią pielęgnującą kapliczkę (jakby analogicznych kapliczek na warszawskiej ulicy Hożej w samym centrum lub na Mokotowie nie było!). I bynajmniej, prawdą nie jest, że „ ostatnio w związku z budową stadionu Narodowego wyznawcy (czyli mieszkańcy Pragi – przyp. antropolożka) przenoszą się na Bazar Różyckiego”. Bazar Różyckiego jak umierał tak umiera, i nawet tańce i koncert (rewelacyjnego!) Nayekhovichi niewiele tu pomogły. Zapraszam Pana Pawłowskiego na Pragę, by sam się przekonał, ile wspólnego z rzeczywistością, mają jego artykuły. Albo niech lepiej zajmie się teatrem.

„Następnym krokiem powinno być utworzenie na Pradze rezerwatu, w którym mieszkańcy lewobrzeżnej Warszawy oraz turyści z całego świata mogliby oko w oko spotkać się z praskimi aborygenami. Skosztować „żuru”, przymierzyć dres i złożyć ofiarę „Czarnej Mańce”. Zapraszam redaktora Pawłowskiego na Pragę. Ja z chęcią sama złożę z niego ofiarę. Z dyplomem UW w kieszeni. W Galerii Mokotów zakupy robić możemy, ale w Galerii Wileńska to już obciach. O snobach i katolach z Żoliborza już pisać nie wypada, bo to inteligencja dzielnica, co NAS zrodziła. I badania na Pradze porównywać do badań Malinowskiego na Trobriandów. Oj, passe... teraz uprawia się antropologię we własnym domu... Pan Pawłowski tego nie wie?

środa, 1 kwietnia 2009

Kapliczka. Badania terenowe na Spiszu

Mieszkamy w Rzepiskach. To wioska z jednym z najpiękniejszych widoków na Tatry. Zawsze chodziliśmy tu na spacery, teraz zamarzyło nam się zanocować. Rzepiska leżą po drugiej stronie Białki, więc to już nie Podhale, to Spisz ("idziemy na węgierską stronę" powtarzamy sobie zawsze przekraczając granicę). Wieczorem, po szybkim przebiegnięciu się na nartach po okolicy, gospodarz zaprasza nas wódkę. "Pijemy po góralsku" zarządził, a ja szybko przypominam sobie zasady (przepicie do sąsiada, rytualne strzepnięcie ostatnich kropel, nalanie), aby nie zdradzić się brakiem kompetencji kulturowych. Na szczęście, szybko okazuje się, że dotyczy to tylko mężczyzn. Ja dostaję pozwolenie na piecie we własnym tempie.
Rozmawiamy. O pogodzie, o ogrodzie, ziemi, polowaniach (na ścianie wisi imponująca kolekcja), miodzie i o wsi.
Gospodarz opowiada o konflikcie.
Dawno, dawno temu jego prapradziadek wybrał się w podróż do Ziemi Świętej. Przywiózł stamtąd 8 nasion wiązu. 7 się nie przyjęło, zmarniało, jedno wyrosło i drzewko zostało uroczyście posadzone koło kapliczki. Rosło sobie spokojnie do czasu gdy we wsi nie pojawił się nowy ksiądz i przy poszerzaniu drogi do kościoła nie przyciął dużego już drzewa tak, że nie wiadomo, czy ono w ogóle przeżyje. Wieś jest zbulwersowana.

Wiąz koło kapliczki został zniszczony w imię innej "świętej" sprawy - drogi do kościoła. Która siła okaże się silniejsza? Ksiądz czy święte drzewo?

poniedziałek, 16 marca 2009

Klątwa - notatki do antropologii internetu

Dostałam wiadomość na gg:
14:28 Wrozka Elwira zawiadamia: ktos wpisal Twoj numer gadu gadu uzywajac opcji "Rzuc klatwe". Aby dowiedziec sie wiecej, kliknij: http://wrozka-elwira.pl/klatwa.html?id=36536727
Kiedyś potrzebny był włos, ubranie osoby na którą chcieliśmy rzucić klątwę. Teraz wystarczy numer gg. Niedługo zawiozę mój komputer do szeptuchy, aby go uchronić przed atakami wiedźm wynajętych przez osoby mi nieprzychylne. Nie wiem czy takie osoby istnieją, ale komputer warto zabezpieczyć. W końcu to okno naszej duszy.

czwartek, 26 lutego 2009

Czytelnia czasopism. Badania terenowe w bibliotece.

Antropolog przesiaduje ostatnio całymi dniami w bibliotece. W bibliotece jest ciepło, przytulnie, jest szybki internet, unosi się sympatyczny zapach starych gazet, a przede wszystkim jest dostęp do fantastycznych czasopism i gazet, których żółte kartki rozpadają się pod palcami, a których chyba jeszcze nikt nie czytał. Antropolog musiała pożyczyć od pani bibliotekarki nożyk do papieru, żeby porozcinać kartki.

Antropolog schowana w ostatnim rzędzie za słupem obserwuje życie czytelni.
Rano przychodzą staruszkowie i hałaśliwie czytają dzienniki i tygodniki. Kaszląco-nerwowa atmosfera nie wpływa dobrze na panie bibliotekarki, które są spięte i niemiłe. Koło południa pojawiają się studenci, a staruszków zaczyna ubywać. Pracownicy oddychają z ulgą, lecz przybywa pracy panom, którzy jeżdżą pomiędzy czytelnią a magazynem. Po południu przychodzą pierwsi licealiści - zwykle grupowo, zwykle na krótko. Wieczorem natomiast pojawiają się stali bywalcy. Starszy dziennikarz, który robi notatki z działów sportowych wszytskich możliwych gazet, łysawy osobnik newrowo przerzucający Minitor Polski, doktorant czytający "Radio i Świat" - numery z lat 40 i 50. Wszyscy zgarbieni, w wytartych na łokciach marynarkach. Mruczą do siebie cicho, przesuwają palcem po kolejnych wersach. Stali bywalcy rzucają sobie krótkie uśmiechy, ale nie pozdrawiają się.

Podczas gdy jeden ze zgarbionych panów zasnął pocharpując nad rozłożoną gazetą, do bibliotekarki podszedł głuchy staruszek i niekontrolując siły swojego głosu spytał o dostepność jednego z dzienników. Chrapiący ocknał się i scenicznym szeptem przez pół sali poprosił o ciszę.

Antropolog uśmiecha się zza słupa i z przyjemnością myśli o kolejnym dniu spędzonym w terenie.

piątek, 2 stycznia 2009

jabłuszko

W wikipedii hasło "jabłuszko" nie istnieje, nie zdefiniowane jest również pojęcie "sanki", chociaż można przeczytać czym są "sanie":
Sanie - pojazd na płozach, służący do poruszania się po śniegu lub lodzie. Sanie są zazwyczaj ciągnięte przez konie lub ciągniki mechaniczne.
Mi jednak chodziło o klasyczne sanki dla dzieci, które jeśli już coś ciągnie to tylko siła grawitacji w dół (albo ewentualnie tata lub starsza siostra w górę). A co z "jabłuszkiem"? Czy jeśli nie ma go w wikipedii to jest w takim rzeczą niedefiniowalną? Podobno jeśli czegoś nie ma w internecie to tak na prawdę nie istnieje. A w wikipedii tym bardziej.

Postanowiłam skorzystać z pierwszego śniegu w tym roku i pozjeżdżać w Morskim Oku na jabłuszku. Warszawskim Morskim Oku niestety, nie tym tatrzańskim.
Zafascynowała mnie przy tym antropologia zjeżdżania na jabłuszku, a dokładniej kontekst kulturowy: w Polsce używa się"jabłuszka", czy w innych krajach też? Może na przykład w Hiszpanii (tak, wiem, że tam ciepło, ale podobno mają jednak i zimowe kurorty ze śniegiem) zjeżdża się na pomarańczce, albo brzoskwince? Plastikowe kółko z ogonkiem (czyli uchwytem na ręce) u nas kojarzy się z kształtem jabłka, ale może gdzieś indziej narzucają się inne skojarzenia? Patelni? Gruszki? Brzoskwini? A może w ogóle się nie kojarzy z niczym, tylko nazywane jest "ślizgiem zjazdowym". Nie wiem, bo wikipedia nie ma takiego hasła, a więc nie może mi służyć jako podręczny słownik kulturowy (polecam sprawdzanie różnych haseł w innych językach).

I tak prawda jest taka, że nie mam jabłuszka, natomiast jutro pójdę radośnie do Morskiego Oka z workiem na śmieci.
Nie ważne jak - ważne aby w dół!

Update: zdjęcia Ani ze spaceru (a jednak sanki)

poniedziałek, 24 listopada 2008

Polacy i Ukraińcy. Odsłona 1

Wiele problemów polsko-ukraińskich wynika, moim zdaniem, z głębokiego przekonania obu stron, że nie trzeba znać dobrze języka, żeby się dogadać. Owszem na poziomie turystyczno-przyjacielskim nie trzeba znać języka: można porozumieć się po polsku i po ukraińsku, pamiętając tylko, że z dobrą "drużyną" można wygrać niejeden mecz, ale "дружина" może być zła, jeśli piłka będzie ważniejsza niż ona. A jak ktoś chce ci "кіт" wcisnąć, to lepiej nie brać tego kota w worku, bo broń Boże, jeszcze zamieni się w "кит".
Tak czy inaczej na poziomie kontaktów trochę wyższych niż wspólne spożywanie alkoholu, warto przynajmniej trochę znać język, aby nie doszło do pomyłek, które potem procentują wieloletnimi konfliktami.
Jednym z elementów dyskusji związanych z Cmentarzem Orląt we Lwowie był problem napisu, który powinien znaleźć się na jednej z mogił. Ukraińcom nie podobało się się słowo "bohatersko" - woleli "героїчно". Dla Polaków (poza samym uporem) nie powinno być żadnej różnicy czy ktoś tam (bo czy ktokolwiek pamięta kto?) ginął bohatersko czy heroicznie. Dla Ukraińców różnica była i niepotrzebnie strona polska upierała się. Strona ukraińska mogła natomiast odpuścić, zważywszy, że napis był po polsku, a po polsku aż takiej różnicy między tymi słowami nie ma. Zresztą podejrzewam, że po ukraińsku też wielkiej różnicy nie ma, a obie strony kłóciły się z przyzwyczajenia.

Przypomniałam sobie o tym wszystkim podczas oglądania 3 tomowego albumu o Lwowie wydanego z okazji 750 lecia miasta. Dzieło jest trójjęzyczne (ukraińsko-angielsko-polskie) i prawdę mówiąc ciarki mi przeszły podczas czytania polskiego tekstu.
Oto fragmenty:
"Miasto Lwów wynikło na miejscu osady, która wolą księcia Daniela Halickiego zaznała przekształcenia się w punkt warowny (...) Ze zaniknięciem rodu książąt galicyjskich, z nastaniem czasów waśni i bezładu, ziemie galicyjskie stały się łupem dla zagarnięcia przez agresywnych sąsiadów. Nie zaniechała tych napadów krótkoterminowa władza oligarchów bojarskich, jednak druga interwencja na Galicję polskiego króla Kazimierza III w roku 1349 rozwiązała sprawę na korzyść Polski, w taki sposób zachodnie ziemie ukraińskie na dłuższy okres okazały się w niewoli."
Nie chcę i nie wolno mi krytykować ukraińskiej wersji historii. Uważam, że czytanie takich wizji może wiele nauczyć, sprowokować refleksję. Zresztą podobnych, jednostronnych wizji w Polsce pewnie jeszcze więcej. Żeby daleko nie sięgać przywołam Wiadomości telewizyjne z 11 listopada. Był wtedy reportaż ze Lwowa w którym ani razu nie padły słowa "Ukraina" czy "Ukraińcy". Można było natomiast usłyszeć, że „to nasza ziemia”, oraz, że Lwów to „świadectwo kilkusetletniej historii kultury i nauki”. Wstyd.
Tak czy inaczej, wydając ten album w tak fatalnej wersji językowej Ukraińcy pogłębili tylko konflikt. Nie można poważnie potraktować kogoś, kto pisze, że "miasto wynikło" czy dalej w tekście: "Lwów - to bardzo szczegółowe miasto dla całej Ukrainy" (a w szczegółach, jak wiadomo, siedzi diabeł). I ten szczegół, że ktoś pomyślał sobie, że zna polski doprowadził do zepsucia świetnego albumu.
Dlatego zaraz siadam do wkuwania języków. I mam nadzieję, że już nigdy nie będę we Lwowie pytać się o serniki, chcąc kupić zapałki.


Słowniczek:
дружина (ukr) - żona, drużyna (pl) - команда
кіт (ukr) - kot, kit (pl) - замазка (podobno, ufam słownikowi), кит (ukr) - wieloryb
Сірники - zapałki

czwartek, 6 listopada 2008

Kiepski podryw?

Warszawa, słynna dzielnica Praga Północ. Sobotni wieczór, godzina 22.45. Tramwaj linii 21 skręca w ulicę Kijowską. Zdezorientowani pasażerowie wysiadają, by przejść na właściwy przystanek. K. również wysiada – to jej przystanek. W uszach słuchawki, więc nie wie dokładnie, co mówią podenerwowani ludzie. Podchodzi do niej chłopak. Trudno określić jego wiek. Coś mówi. Proszę powtórz, nie usłyszałam – mówi K. W odpowiedzi słyszy: Ale ty się mnie nie bój. Ja tylko chce z Tobą porozmawiać, chciałbym Cię lepiej poznać. Moglibyśmy się zaprzyjaźnić. Razem przechodzą przez przejście dla pieszych rozmawiając o jego propozycji. K. stwierdza: Nie, nie mam czasu. Muszę wracać do domu. Odwraca się i odchodzi. Czy dlatego, że:

- nie interesuje ją tandetny podryw w środku nocy?

- śpieszy się do domu?

- jest rasistką?