Pokazywanie postów oznaczonych etykietą tradycja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą tradycja. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 26 listopada 2009

amerykański indyk

Wczoraj (25 listopada) w przededniu święta Dziękczynienia prezydent Barack Obama oficjalnie ułaskawił indyka. Ptak, w przeciwieństwie do jego miliona braci, nie zostanie upieczony i zjedzony, ale spędzi resztę swojego życia w Disneylandzie.
Rytuał ułaskawiania indyka trwa już prawie 80 lat i co roku odbywa się z wielką pompą. Wybrane ptaki (na wszelki wypadek w uroczystości biorą udział dwa indyki) jadą do Waszyngtonu w towrzystwie działaczy Narodowej Federacji Hodowców Indyków i spędzają z nimi noc w hotelu. Dopiero następnego dnia eskortowane są do Ogrodu Różanego Białego Domu, gdzie prezydent wygłasza okolicznościowe przemówienie i uroczyście ułaskwia indyki.

Jeden z tekstów, który kiedyś czytałam szukał korzeni tego rytuału w symbolicznym podkreśleniu najwyższej roli głowy państwa, jako tego, który panuje nad życiem i śmiercią. (Magnus Fiskesjö "The Thanksgiving Turkey Pardon, The Death of Teddy's Bear, and the Sovereign Exception of Guantánamo")
Ja uważam, że to po prostu potrzeba zagłuszenia wyrzutów sumienia z powodu ponad 45 milionów indyków, które zostaną w tym roku zjedzone. W Polsce już od dłuższego czasu obserwujemy co roku wigilijną akcję "uwolnić karpia". Czy wigilijny karp i amerykański indyk nie są do siebie podobne? Co prawda amerykanie nie zabijają osobiście indyka, co potrafi spotkać nasze pływające w wannach karpie.

Ciekawa jest sprawa imion ułaskawionych indyków. W 2001 roku, dwa miesiące po ataku Al Kaidy, George W. Bush nazwał indyka "Wolność". Słowo to było wtedy odmieniane we wszystkich możliwych przypadkach. Imię tegorocznego ptaka ("Odwaga") w jakiś sposób nazwiązuje, nomen omen, do pierwszego ptaka Busha. Bill Clinton nie sięgał do takich przenośni. Jego ptaki nazywały się Jerry, czy Harry.
W duchu globalizacji czekam, aż prezydent Kaczyński ułaskawi w tym roku karpia i wpuści go do fontanny w Pałacu Prezydenckim.

niedziela, 2 listopada 2008

1 listopada a amerykański indyk

1 listopada jest jednym z tych świąt w roku, gdy jedziemy w rodzinne strony, rodzinne czasami tylko na poziomie symbolicznym - jedziemy tam, gdzie leżą nasi przodkowie. Na cmentarzach spotykamy "cmentarne rodziny". Są to często ludzie, których spotykamy tylko raz do roku, właśnie na cmentarzu i łączy nas jedynie wspólny grób praprapradziadka. Już nawet nie do końca umiemy wyjaśnić, a przynajmniej zrozumieć jak jesteśmy spokrewnieni. Cioteczna babcia tłumaczy co prawda cierpliwie, całą historię rodziny, ale my przyjmujemy ten fakt po prostu bez zastanowienia. Nie umiemy już sobie wyobrazić rodzeństwa naszego prapradziadka, ze skomplikowanymi losami: niewłaściwymi małżeństwami, dziećmi, romansami.

Jest jeszcze ta druga "cmentarna rodzina", którą przychodzimy odwiedzać tego dania i która świadczy o tych wszystkich losach rodziny. Ten ma rosyjskie nazwisko, ci się przechrzcili, tamci byli ewangelikami, a tego grobu nie ma i zapalamy mu świeczkę w symbolicznej dolince katyńskiej. Ta część "cmentarnej rodziny: daje nam poczucie bezpieczeństwa, przypomina kim jesteśmy (albo kim powinniśmy być, kim nie jesteśmy i kim chcielibyśmy zostać). Przypomina nam o naszej chcianej bądź niechcianej tożsamości.

1 listopada jedziemy w rodzinnie strony spotkać się z "cmentarną rodziną". Tego święta nie da się przeżyć w innym miejscu. Musimy wrócić do korzeni. Musimy, tak jak Amerykanie w Dzień Dziękczynienia, przejechać często setki kilometrów, aby na chwilę zatrzymać czas i spotkać się z rodziną. Nie jemy indyka, a prezydent nie ułaskawia jednego z tych biednych ptaków. Jemy za to pańską skórkę i organizujemy wypominki. Inna tradycja, inne zwyczaje, ale może sens ten sam -
zatrzymać się i poczuć, że jest gdzieś moje miejsce na świecie?