wtorek, 21 grudnia 2010
Boże Narodzenie – święto współczesne
Owszem. Można uciec. 1500 zł za tydzień w Egipcie. Last Minute. Narty w Dolomitach. Oferta specjalna. 399 Euro, cena nie zawiera kolacji świątecznej.
Ale rzadko uciekamy. Masochistycznie stoimy w kolejkach, zamykamy się w kuchni. Umawiamy się z rodziną, którą tak rzadko zwykle widzimy. Narzekamy na ciocie i wujków, z którymi musimy spędzić ten czas.
Bo to jest ten jedyny czas w roku, kiedy wyłączamy się z naszego życia. Nie liczy się praca i przyjaciele – czyli to co najważniejsze normalnie. Ważne jest cieple światło lampek z choinki, uśmiech siostrzenicy na widok prezentu. Rozmarzone oczy babci, gdy spróbuje barszczu z uszkami. I mimo, że nienawidzimy rodzinnych spotkań, są one ważne. Lubimy je wspominać.Dzięki nim mamy dokąd wracać. I właśnie dlatego co roku pakujemy się w tę imprezę. Jeszcze raz. I jeszcze raz.
ps. http://www.youtube.com/watch?v=vZrf0PbAGSk
piątek, 10 grudnia 2010
antropolog jako feministka
"To pani wejdzie na dach?", "Nie boi się pani?", "A może poczekamy z tym?".
Chciałam powiedzieć, że bywałam w zimie po górach. Chciałam powiedzieć, że przepaście nad którymi chodziłam bywały dużo większe niż 4 piętra naszego budynku i największa ekspozycja nie robi na mnie wrażenia(poza zachwytem, rzecz jasna).
Nie powiedziałam, bo po co?
Następnego dnia przyszedł inspektor budowy, który miał razem ze mną odbierać robotę i pierwsze co zrobił to spojrzał na mnie podejrzliwie i zapytał "to pani wejdzie na dach?".
Czy chęć wejścia na dach robi ze mnie feministkę?
wtorek, 30 listopada 2010
dziadek z auschwitz
piątek, 19 listopada 2010
Halo Warszawo
"Przecież ja tego słucham codziennie, wiem dokładnie kto co powie" - usłyszałam. Straszne. Żadnej radości z odkrywania rzeczywistości.
Stosując teorię ugruntowaną w badaniach dochodzi się do momentu takiego znudzenia, czyli "nasycenia teoretycznego". Miałam dzisiaj fantastyczny wywiad i stanowczo daleko mi do takiego "znudzenia". Niestety. Teren nie chce mnie wypuścić.
wtorek, 5 października 2010
powrót w teren
Tylko wody jeziora uderzają jakoś inaczej, a wiatr zmienił kierunek. Na północ przyszła jesień.
I nagle okazało się, że wszyscy mnie pamiętają, wszyscy się cieszą, ściskają i dopytują o czas-kiedy-mnie-nie-było, o moje plany, o moje życie.
Powrót w teren jest bardzo miły, bo są znajome knajpki, sklepy i ścieżki. I ludzie. Ale za to są nowe opowieści.
środa, 15 września 2010
Bohaterzy UPA
Czy to jednak dziwi? Lwów to podobno jedyne miasto na świecie, gdzie Dudajew ma swoją ulicę. To drobnostka i banał? Taki samo jak fakt, że historia, polityka i cała reszta okazały się być relatywne?
wtorek, 14 września 2010
przy śniadaniu
Wczoraj wieczorem pojawił się nowy, tym razem holenderski współlokator. Dziś przy śniadaniu okazało się, że nie tylko jest znawcą języka jidisz, ale także specem od tematyki H. Więc przy śniadaniu było o skuteczności oral history, Josifie Burgu, i H. też. Oczywiście.
Nie się nie zmienia. Swój do swego. Gdy współlokator doniósł, że wczoraj w autobusie relacji dworzec kolejowy - lotnisko w Dortmundzie wysychał historii o H. w pewnym wschodnioeuropejskim mieście, uwierzyłam, że jednak ja, i cała reszta ze mną śniadających, jesteśmy normalni.
niedziela, 5 września 2010
Gdzie jest krzyż?
Antropolożka spędzała lato w mieście, ale głównie pisząc, śląc maile i montując filmy. W wydarzeniach około-krzyżowych nie uczestniczyła. Ma swoje zdanie na ten temat.
Przez ostatni miesiąc, tak jak warszawiacy, zdążyła się już przyzwyczaić się do barierek wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia. Kręcąca się w okolicy straż miejska, policja i jak się domyśla, bo rzadko tam bywa, BORowcy, też nie robi już na niej wrażenia. Czy z Zakąsek coraz rzadziej przechodzi się na drugą stronę ulicy – tego antropolożka nie wie, bo w Zakąskach rzadko bywa.
Bywa jednak na fejsie. I tego fejsa śledzi zaciekle. Tak samo jak śledziła po katastrofie samolotu, tak i teraz, gdy kucharz z ASP zainicjował słynną nocną akcję. Krzyż przed Pałacem Prezydenckim przestał być tylko obiektem debat telewizyjnych (choć antropolożka nie ma co do tego pewności, bo nie ma telewizora). Stał się inspiracją nie tylko kolejnych iwentów na fejsie, ale także dziesiątek grup i fanpejdży, o których dalej.
Jednak to, na co antropolożka chciała zwrócić uwagę, to twórczość wyrosła na bazie wydarzeń związanych z krzyżem, lub krzyżem zainspirowanych.
Powstał filmik- reklama: Mamo, gdzie jest krzyż?
a za nią jej fani na fejsie:
Remiksy hasła „Gdzie jest krzyż?”
Jednak największym hitem jest remix GDZIE JESTS KRZYŻ przygotowany przez MR HEK.
To czym on jest i jaką cieszy się popularnością dowiedziałam się z mailingu kolegi Nefila (dzięki!), bo w Efemii w piątek, gdzie antropolożka była, nikt tego nie puścił.
Gdzie jest krzyż?! - Dyskoteka ;) (OMEGA CLUB
gdzie jest krzyz (mr hek remix) gdynia - klub rockz - impreza
O czym to wszystko świadczy?
A oto skrócony wyciąg tego, co wokół krzyża robią ludzie na fejsie.
Zaczyna się od grupy lobbującej CHCEMY KRZYŻA NA FACEBOOKU
A dalej już tylko:
Powstają kolejne grupy. Klasyczne, które wprost informują, co jest ich celem i pod jaką ideą możemy się podpisać/ co możemy "polubić":
Nie dla krzyża przed Pałacem Prezydenckim
Jestem za przeniesieniem Krzyża spod Pałacu Prezydenckiego
Usunąć krzyż spod Pałacu Prezydenckiego
Są bardziej brutalne:
I zabawne:
W poszukiwaniu ginącego Krzyża!
TAK dla przeniesienia krzyża Kaczyńskiemu do ogródka na Żoliborzu.
Nie mogę spać bo trzymam krzyż
i druga z tej samej serii
Nie mogę spać, bo trzymam krzyż !
Nie wiem o co chodzi w tej, ale zdjęcie wyraźnie sugeruje związek z krzyżem sprzed Pałacu
Polish Swój Krzyż - Polisz jor kszysz
Są także inicjatywy do „polubienia”:
ZBIERZMY SIĘ W GRUPE I USUŃMY KRZYŻ SPOD PAŁACU PREZYDENCKIEGO
Przenieśmy krzyż własnymi rękami do Kościoła Św. Anny
Przesuwajmy codziennie krzyż o 1 metr w lewo
Inicjatywa zburzenia Pałacu Prezydenckiego, gdyż zasłania krzyż.
PS. Akcje afirmatywne skierowane w stronę krzyża:
Jeśli ktoś znajdzie więcej, proszę o kontakt.
antropolog na wakacjach
Jerozolima o świcie pachnie cynamonem. W południe miętą. Wieczorem arabską kolacją - w końcu to ramadan.
Jerozolima budzi się przy dźwiękach nawoływania do modlitwy: dzwonami, adhanem wyśpiewywanym z minaretu.
Jeruzalem, jeśli zapomnę o tobie,
niech uschnie moja prawica!
Niech język mi przyschnie do podniebienia,
jeśli nie będę pamiętał o tobie,
jeśli nie postawię Jeruzalem
ponad największą moją radość.
poniedziałek, 30 sierpnia 2010
badania terenowe na polu truskawek
W czasie obrywania gałązek w sadzie dużej Ani strzyknęło coś w prawej ręce. Ustaliłyśmy w czasie przerwy na obiad, że to pewnie nic poważnego. Ręka nie spuchła, bolała tylko w czasie obrywania gałązek. Trochę dla zabawy, trochę na wszelki wypadek obwiązałyśmy prawą rękę bandażem. Ania nie chciała, żeby J. albo M. coś zauważyli, bo jak mówiła, nie chce tracić tych paru Euro, bo M. od razu nie pozwoliłaby jej iść do pracy i jeszcze ciągała by ją po lekarzach. A to przecież nic poważnego. Zresztą jutro niedziela, więc i tak sobie odpocznie.
Po południu J. Zawiózł nas do sadu i oświadczył, że przyjedzie koło 16, bo chce, żebyśmy nazbierały mu jeszcze z 4 – 5 skrzynek truskawek na wieczór. W sadzie śmiałyśmy się z Ani, żeby chowała rękę z bandażem, bo J. ma sokole oko i natychmiast zobaczy, że coś jest nie tak. J. Przyjechał tak jak miał o 16 i natychmiast zobaczył, że Ania chowa rękę za plecami. Bez słowa zawiózł nas na pole truskawek. Zbierałyśmy w szampańskich nastrojach, bo przed nami był sobotni wieczór i byłyśmy rozochocone żartami z Ani i jej ręki. J przyjechał jak zwykle, mając idealne wyczucie, dokłądnie wtedy gdy pakowałyśmy szalki już w 6 skrzynkę. Truskawka była marna. Z mojej ostatniej rajki zebrałam raptem ¾ szalki normalnej i pół niebieskiej szlechty, czyli małych owoców.
J. popatrzył na rajki, na truskawkę, a na końcu na rękę Ani. Westchnął i zwrócił się do mnie: "Ja nie rozumiem dlaczego zachowujecie się jak dzieci. Rękę chowacie za plecy! Trzeba być poważnym! Jak ręka boli to trzeba zrobić przerwę, nasmarować kremem, może pójść do lekarza, a może po prostu odpocząć. A wy jak dzieci! Rękę chowacie! Zachowujcie się jak dorośli! Ile w w końcu macie lat! 20 – 30! a wy jak dzieci. Tak nie można...
- Ale... chciałam wtrącić i powiedzieć, że to tylko nadwyrężenie, że to nic poważnego, że ten bandaż to dla zabawy... - ale...
- I ty! - teraz bauer był chyba wściekły – Bo popatrzył na mnie swoim sowim spojrzeniem i wyciągnął palce w moją stronę – ty powinnaś rozumieć, ty powinnaś być odpowiedzialna, w końcu ty znasz niemiecki! Rozumiesz?!
- Das stimmt – powiedziałam starając się nie roześmiać. Bauer był niskim człowiekiem, z ciemnymi głęboko osadzonym oczyma i wielkim nosem. W złości, albo radości robił zawsze komiczne miny. A ja czułam się tak nierealnie, że byłam gotowa wybuchnąć śmiechem.
czwartek, 15 lipca 2010
badania terenowe na niemieckim polu truskawek
Jadę autobusem, chociaż samolotem byłoby wygodniej i szybciej. I dwa razy drożej, co mi osobiście by nie przeszkadzało, ale jakoś mam podejrzenia, że migrantowi owszem. Trudno. W końcu mam się nie wyróżniać za bardzo.
Dlatego też zaopatrzyłam się w czerwone kalosze, plastikowe sandały w kolorze różowym, kapelusz kolorowy (a może chustka by wystarczyła? czy ukraińska chustka w kwiaty nie zostanie uznana za zbyt przaśną?).
Przede mną zakupy sztormiaka, ochraniaczy na kolana i najważniejszego: puszek i konserw. Gołąbki? Pulpety? Podobno pracownicy sezonowi namiętnie jadają takie dania gotowe, więc i ja kupię z jeden słoik. Fuj. Od wieków tego nie jadłam i wolałabym zostać przy swojskich zupkach chińskich.
Do tego zabieram całą torbę środków przeciwbólowych, maści i bandaży i już robi mi się słabo na myśl o stanie mojego kręgosłupa po tych fantastycznych wakacjach.
Trzymajcie za mnie kciuki!
niedziela, 27 czerwca 2010
przerwa w badaniach i facebook
A teraz z innej beczki.
Już nie pisze się maili, tylko wysyła wiadomości na facebooku. Imprezy, spotkania a nawet wyjście na kawę organizujemy przez "wydarzenia". Komentujemy zdjęcia, składamy życzenia, zapalamy świeczki. Wszystko wirtualnie i na szczęście coraz częściej już nie w domu, ale i na komórce w autobusie, w górach. Wszystko na wszechobecnym fb.
Facebook (face bóg jak by chcieli niektórzy) towarzyszy nam każdego dnia. Wiemy co się dzieje, co będzie się działo, ale na facebooku nie ma historii. Nie sprawdzimy jak opis miał nasz znajomy rok temu, nie przypomnimy sobie co robiliśmy 2 miesiące temu. Opcji zapisywania nie ma nawet, tak często wykorzystywany chat. Żyjemy chwilą obecną. Nie przejmujmy się tym co było. Nie oglądajmy się za siebie. Czy do tego zachęca nas facebook?
sobota, 29 maja 2010
czwartek, 20 maja 2010
Czarni Olecko
Stadion (dawny hipodrom!) położony jest w wielkim parku, w którym znajdują się też korty tenisowe i robiące wrażenie pozostałości po pomniku żołnierzy niemieckich poległych w I Wojnie Światowej. Nieopodal, w jezioro wcina się się zabytkowe molo ze skocznią.
Niestety obecnie główny stadion jest przebudowywany (skąd jak to znam?!) i mecz miał się odbyć na bocznym boisku ze sztuczną murawą. Znalazłam szybko wejście na sympatyczną trybunę i zostałam zaskoczona przez pana, który uświadomił mi, że bilet kosztuje 10 zł. "Ale będą losowane nagrody" - szybko dodał, gdy zobaczył moją zmartwioną minę.
Usiadłam w drugim rzędzie, ale już po pierwszym gwizdku i szybkiej bramce przeciwników w trzeciej minucie, zorientowałam się, że siedzę na "trybunie gości". Przesiadłam się więc w bardziej odpowiednie miejsce i zaczęłam podziwiać doping. "Żyleta", bo tak nazywają tutaj grupkę najgłośniej krzyczących kibiców (i znowu: skąd jak to znam?), usadziła się na murkach po przeciwnej stronie boiska. Nie odpuszczali cały mecz, który zresztą w pewnym momencie musiał zostać przerwany, bo murawa została zarzucona konfetti.
Mecz był całkiem interesujący, nieźle się bawiłam, dlatego bez wahania poszłam na kolejne spotkanie, tym razem z Huraganem Morąg. Ku mojemu zaskoczeniu zostałam wpuszczona bez biletu. Usiadłam dla odmiany z tyłu. Szybko okazało się, że niestety z miejsca w którym siedzę kiepsko widać jedną z bramek, ale za to zostałam zauważona przez lokalnych kibiców. Zaprosili mnie do siebie, żebym lepiej widziała i nawet poprzesuwali się tak, żebym miała lepszą widoczność. Zaczęliśmy rozmawiać i nieśmiało przyznałam się, że chodzę na Legię. Po chwili usłyszałam szmer przechodzący przez trybunę ("..kibicka... Legia... dziewczyna") i połowa obecnych osób zamiast na murawę patrzyła na mnie. Zaowocowało to tym, że po każdym z dwóch "naszych" bramek większość obecnych panów (a pań tam poza mną chyba nie było) czuła obowiązek przybić sobie ze mną "piątkę". Gdy zaczęło padać stanął nade mną jeden pan i ochraniał parasolem. Antropolog w terenie... raj, nie życie. Ale i tak nie chciałabym spotkać moich nowych "kolegów" w ciemnej alejce w parku, bo mimo wszystko moja legijno-warszawska dusza czuje się tutaj obco. Proffesional Stranger.
piątek, 7 maja 2010
lenistwo w terenie i rower

Antropolog w terenie ciągle jest w pracy, każdego dnia przez 24 godziny. "Zadziw się światem" - powtarzam sobie każdego ranka, czy to w Warszawie, czy we Lwowie, czy też w Olecku. Ponieważ jednak nie przepadam za pracoholizmem, wolę wierzyć, że jestem na wiecznych wakacjach. Zwykle wychodzi, przynajmniej do momentu, w którym okazuje się, że pilnie trzeba napisać jakiś tekst, albo zrobić transkrypcję wywiadu. W najgorszym już wypadku okazuje się nagle, że rozmówca chce się umówić wyłącznie o 8 rano i nagle trzeba się zrywać o godzinie nie licującej z wiecznymi wakacjami. Tak czy inaczej: co to za praca, gdy łażę sobie po pięknej okolicy, zagaduję ludzi, rozmawiam z nimi i w dodatku (zwykle) nie muszę wcześnie wstawać.
Niestety przychodzi taki smutny moment w terenie, gdy wszyscy już wiedzą, że antropolog to jest antropologiem (z Warszawy! z Uniwersytetu!) i w dodatku takim wariatem, który słucha ludzi. I wtedy nie da się już zjeść spokojnie obiadu w knajpce, wypić wieczorem małego piwa w pubie, przejść się do biblioteki, żeby poplotkować z bibliotekarką.
Złożono mi dzisiaj ze 4 propozycje udzielenia wywiadu i to właśnie w momentach, gdy chciałam mieć święty spokój. Gdy po prostu chciałam sobie pobyć na moich antropologicznych wakacjach. Nie da się.
A tak w ramach wakacji antropologicznych kupiłam rower, aby wakacyjnie jeździć sobie po moich okolicznych migrancko-sezonowych wioskach i wakacyjnie, migrancko i sezonowo rozmawiać z ludźmi. I tak, żeby zupełnie przypadkiem, wakacyjnie, wyszły z tego wywiady. I żeby potem tak wakacyjnie napisać już nie wakacyjny doktorat.
Rower nie ma jeszcze imienia, ale tak antropologicznie rozważam Claude, Bronisława, Victora (mój ostatni idol - V. Turner). Ewentualnie Anselm (kupiłam w końcu "Odkrywanie teorii ugruntowanej" B. Glasera i ANSELMA Straussa). Z drugiej strony chodzi mi po głowie Wawrzyniec, albo Bonawentura. Problem w tym, że rower jeszcze mi się nie przedstawił. Z poprzednimi rowerami od razu byłam pewna, wiedziałam, że Anastazy to Anastazy, a ten drugi to Jose Antonio. Nowy na razie milczy. Może jest nieśmiały?
środa, 21 kwietnia 2010
ofiary pyłu

Poniedziałek, 19 kwietnia 2010, sześć dni po erupcji wulkanu Eyjafjallajökull, która wpłynęła na zamknięcie przestrzeni lotniczych dla samolotów, pociąg relacji Budapeszt – Warszawa, godzina 20.00. W przedziale sześć osób, trzy kobiety i dwóch mężczyzn. Jedna milcząca oraz Łotyszka, Łotysz, Estończyk i Estonka. Łotyszka i Estonka wracają z Istambułu z warsztatów międzynarodowych. Estończyk i Łotysz jadą z Bukaresztu. Dla całej czwórki Warszawa jest tylko stacją przesiadkową – wszyscy jadą dalej, do Rygi i Tallina. Zazdroszczą antropolożce, która zajmuje ostatnie wolne miejsce w przedziale. „lucky you!” mówią. Nie dość, że w Warszawie zakończy się jej ciągnąca się od Wenecji podróż, to jeszcze kosztowała ją zaledwie 80 euro. Łotyszka i Estonka za transport z Warszawy do Rygi musiały zapłacić po 200 euro. Estończyk żąda opowieści o tanim podróżowaniu. Wszyscy rozmawiają też o chichoczącej na korytarzu Fince, która wraca z Chin. Doleciała do Abu Dabi i Aten, a stamtąd pociągami na północ, do Helsinek. Cała piątka dyskutuje. Oczywiście po angielsku. Chyba, że rozmowa toczy się tylko pomiędzy obywatelami tego samego kraju. Wtedy wybierają estoński lub łotewski.
Po kilkudziesięciu minutach milcząca wyciąga gazetę. Po polsku. Swoja. Antropolożka inicjuje więc rozmowę. Po polsku. Kobieta jedzie z Budapesztu. I tylko do Warszawy Zachodniej. Pięć razy w miesiącu pokonuje tę trasę. Nie, nie rodzina. Praca, z „chińczykami”, w tekstyliach robię – wyjaśnia. Antropolożka pyta też czy rozumie o czym rozmawia reszta pasażerów i słysząc odpowiedź przeczącą, wyjaśnia całe zamieszanie i obecność tłumu. Polka wydaje się zaskoczona, ale zupełnie niezainteresowana jakimś wulkanem i wstrzymanymi samolotami. Antropolożka wraca więc do anglojęzycznej dyskusji oferując jej również tłumaczenie, by mogła włączyć się do przedziałowej dyskusji wszystkich pozostałych współpasażerów. Odmawia.
Wnioski i pytania
1.Czy między współpasażerami narodziła się niezwykła wieź współodczuwanego dramatu odwołania lotu i podzielone doświadczenie dworcowy kolejek?
2.Czy Polka nie włączyła się do rozmowy, bo nie znała angielskiego?
3.Czy Polka nie włączyła się do rozmowy, bo nie podzielała doświadczenia?
4.Co się stało z językiem rosyjskim, który w takim momencie mógłby być także używany? I dlaczego wybrano właśnie angielski?
5.Czy antropolożka ma ADHD i syndrom „mamy Muminka”, która wszystkim chce pomagać?
sobota, 17 kwietnia 2010
rozmowy wieczorne
Więc ja jestem klawiszem. A poza tym uwielbiam fotografować. Bo to podstawa - mieć zainteresowania. Spędzać jakoś wolny czas. I ja fotografuje. Motyle, ślimaki, robaczki. Zwłaszcza ślimaki. Z Różkami, jak wyciągają, jak chowają wszystkie... Wszystkie. Powiesiłem sobie zdjęcie w pokoju. Bo mam 4 pokojowe mieszkanie i jeden pokój, taki gdzie jest komputer i zdjęcia powiesiłem. Wszyscy mi mówią, żebym wysłał gdzieś te zdjęcia, ale ja nie. Bo ja to dla siebie robie. Ja taki zamknięty człowiek jestem. Tylko fotografia i rodzina. I Córeczka. Ja ją kocham bardziej niż żonę. Głupio mi przyznać, no i żonie nie mogę powiedzieć, bo co by pomyślała, ale ja naprawdę ją kocham bardziej niż żonę. Bo ja taki zamknięty człowiek jestem. Kiedyś to chodziłem, na siłkę, na treningi, no, boks trenowałem i takie tam. I ja tak codziennie, po szkole, to tylko obiad i na trening, a potem o 22 do domu i o 5 wstawałem, bo do szkoły dojeżdżałem. I się super czułem, nie byłem zmęczony.
Mam brata bliźniaka i on nic nie robi. Cały dzień stoi pod klatką. Ja go ciągałem na siłownię, na trening, a on uważa, że ja głupi jestem, że to właśnie wstyd, być taki jak ja. I nic nie robi. Tylko czasami jak kasy nie ma, to idzie skołować kasę. Kradnie. Więc ja z nim nie rozmawiam. I się nie wstydzę. Czasami ludzie mi mówią, że mnie widzieli tam na osiedlu, ale to on, bo my tacy podobni jesteśmy. Ale ja jestem klawiszem i to co mam to sam zapracowałem. I ty napisz o nas, o klawiszach, że my normalni chłopi jesteśmy. Ja się nie wstydzę. Bo my fajne chłopaki jesteśmy. I ja lubię fotografować… ale ja taki zamknięty człowiek jestem… No napisz o nas w tym swoim doktoracie."
piątek, 26 marca 2010
wiosna w Olecku

Na północy od Olecka są Sedranki, a dalej?
poniedziałek, 22 marca 2010
nie mogę się powstrzymać, czyli notatki młodego antropologa
Не трактуйте надто серйозно своїх магістерських, кандидатських чи докторських дисертацій. Це ще не наука – це лише перепустка у науку. Я почув колись від Ярослава Ісаєвича дотепне порівняння: дисертація – це як панщина. Той, хто хоче писати досконалі дисертації, ризикує бути вічним кріпаком. Дисертації треба якнайшвидше скінчити, щоб стати вільним, а вже тоді займатися справжньою наукою.A poza tym końcówka:
А взагалі, не бійтеся смерті. Бійтеся не залишити після себе нічого значущого, яке би Вас пережило.Eh. biorę się do badań. A tak w ogóle to jestem znowu w Olecku i powoli zaczynam "wchodzić" w teren. Na razie szukam mieszkania albo pokoju. Poszłam rano obejrzeć jeden pokój z ogłoszenia w gazecie i właścicielka bardzo mi zachwalała: "Ma pani osobne wejście to i klientów może pani przyjmować i nikomu to nie będzie przeszkadzało".І коли станете перед воротами раю, святий Петро спитає Вас, ким Ви були за життя, Ви відповісте йому, що істориком. Тоді Він скаже: «Пустіть його до раю, він достатньо мучився за життя».
wtorek, 16 marca 2010
lwowska Manifa
Przed fontanną kłębi się tłum. Z daleka wygląda chaotycznie, ale z bliska widać rozgrywający się spektakl. Około 15, czy 20 kolorowo ubranych dziewcząt pokrzykuje coś od czasu do czasu trzymając plakaty wypisane po ukraińsku. Otacza ja spora grupka milicjantów groźnie rzucających spojrzenia na przechodzących ludzi. Dookoła nich krążą chłopcy. Jest ich cztery czy pięć razy więcej niż stojących w środku dziewczyn. Ubrani są na szaro, czarno, buro. Tylko u niektórych rzucają się w oczy białe maseczki na twarzy. Zasłaniają twarz, tak jakby się nie chcieli czymś zarazić. "Raczej nie chcą być rozpoznani" - tłumaczy mi ukraińska znajoma. Krążą wokół dziewcząt i przygodnych widzów robiąc wszystkim zdjęcia, może dla dokumentacji, może aby zastraszyć gapiów, aby nie przyszło im do głowy dołączyć do demonstrujących.
Niepewne okrzyki dziewcząt zagłuszają od razu ryki chłopców: "Hańba, hańba".
Cała zabawa trwa nie więcej niż pół godziny, gdy wszyscy rozchodzą się w różne strony.
Oddycham z ulgą, że nie skończyło się burdą. Większość demonstrujących było Polakami, a "chłopcy" rzecz jasna Ukraińcami.
Szkoda, że tak mądra idea (prawa kobiet) została przez głupotę tak fatalnie przedstawiona. Kolorowi ludzie w dredach mogli we Lwowie zainteresować przechodniów chyba wyłącznie jako zachodni folklor. A przez to nikt już ich haseł nie słuchał, albo uwierzył w rozprowadzana przez "chłopców" ulotki, że to walka "o prawa homoseksualistów i tym podobnych". W dodatku brak ukraińskiego zaplecza (bo parę ukraińskich dziewczyn gdzieś zagubiło się w polskojęzycznym tłumie) sprawił, że demonstracja wydawała się przechodniom jeszcze bardziej egzotyczna i z gruntu podejrzana.
niedziela, 28 lutego 2010
notatki z Portugalii
I tylko ani razu nie padło hasło: Vancouver. W kraju, gdzie w lutym kwitnie magnolia i gdzie nie wiedzą co to śnieg temat nie istniał. Może dlatego, że Portugalię reprezentował tam tylko jeden zawodnik i media z dumą informowały, że bieg na 15 km stylem dowolnym ukończył. I nie ważne, że na ostatnim miejscu. Ważne, że tam był.
poniedziałek, 15 lutego 2010
etyka antropologa
czwartek, 11 lutego 2010
badania terenowe i tłusty czwartek
środa, 3 lutego 2010
nowosci
sobota, 16 stycznia 2010
Ale nie o tym miało być, a o tym, że w filmie zabrakło nazwania rzeczy po imieniu, czyli nikt nie powiedział, że Jake (nad którego urodą, albo raczej Sama Worthingtona, który wcielił się w jego postać - bo chłopak to zupełnie przeciętny; więc nad tą urodą rozwodziła się antropolożka po wyjściu z kina ) zachowuje się jak mody adept nauk etnologicznych i antropologicznych na swoich pierwszych badaniach. Albo zanim jeszcze rozpocznie naukę na poziomie akademickim, a już zaczyna go kręcić „bycie tam”. Z czasem „bycie tam” przesłania całą perspektywę. Trudno skończyć badania i zacząć pisać. A potem jeszcze się zakochujesz. Cóż, antropolożka i pani antropolog znają z życia wiele przykładów, gdzie badanie kultury kończy się formalizacją związku z „dobrym dzikim”. Ostatni przykład odleciał właśnie gdzieś w świat.
Dzisiejszy tekst miał być o dobrym dzikim i Rousseau, ale antropolożka ograniczy się do wklejenia linków, bo wszystko już zostało napisane.
Szczególnie polecam Martę Kołodziejską z Krytyki Politycznej
oraz Edwina Bendyka.
Antropolożka oczywiście nie ze wszystkim się zgadza, ale poleca w celach inspiracyjnych.
A tu zestawienie recenzji z innych miejsc.
Na bieżąco z miasta WAWA
W ostatnim czasie w mieście całkiem sporo etno wydarzeń. A jeśli nie są to bezpośrednio etno-wydarzenia, to za antropologicznie inspirowane można je uważać.
W galerii Na Piętrzę, którą prowadzi fundacja Cepelia na piętrz sklepu Cepelia na placu Konstytucji można jeszcze przez kilka dni oglądać wystawę prac przesłanych na konkurs „Pamiątka z Polski”. Przez jakiś czas była ona pokazywana w holu wejściowym PME. Wtedy jednak nie zachwycała ani rozmachem, ani inspiracją, ani tym bardziej użytecznością pokazywanych gadżetów. Ukryte za szybą stały się eksponatami. Nie wiem, czy takie było zamierzenie organizatorek, ale w Na piętrze podczas wernisażu młodsze, choć nie tyle, ale głównie, pokolenie wszystkiego dotykało, macało, wąchać – nie wąchało, lecz niewiele brakowało. Zachwyca ilość kolorów, bo rządziła stylistyka łowicka. Jednak ku radości mojego oka i fascynacji polską różnorodnością pojawiły się motywy nawiązujące do wzorów biłgorajskich i kurpiowskich. Oraz haftów śląskich. Najpopularniejszym materiałem był chyba filc. Kolczyki, podkładki i druga skóra dla laptopa. W pierwszym momencie ilość tego tworzywa budzi przerażeń, w drugim – zachwyt. Oto jak tradycyjny materiał stosowany przez lata wraca do łask. Wspaniale!
(Uwagami na temat samej ceremonii otwarcia antropolożka dzieli się osobiście).
W sobotę Państwowe Muzeum Etnograficzne, które właśnie zainaugurowało działalność swojej nowej strony internetowej (ładna, przejrzysta i czytelna; nie zabija już swoim różowo-fioletowym kolorem; choć jak zwykle łowickie inspiracje dominują), odbyła się impreza „Rekonstrukcja? Inspiracja? - etnomuzykologiczne strategie wobec muzyki tradycyjnej”. Po dyskusji, w której wzięła udział m.in. Jagna Knittel, na której film PME zaprasza w tym tygodniu, odbyły się trzy koncerty. Na pierwszym antropolożka nie była, więc nic nie napisze, poza tym, że przedstawiciele dwóch pokoleń, których zauważyła na korytarzu, byli ubrani w stroje tak zwane tradycyjne. Drugi zespół, Dziczka, to miastowe dziewczyny w chustkach na głowach śpiewające tradycyjne ukraińskie pieśni. Przewodzi im Tatiana Sopiłka, członkini legendarnego zespołu Drewo. Godne uwagi, szczególnie, że właśnie wydały swoją pierwszą płytę. Trzecia grupa to już klasyka – Kapela ze Wsi Warszawa, która od kilku miesięcy nie występowała na stołecznej scenie. Tym bardziej zachwyciła swoim koncertem. A własny akustyk wykorzystał wszystkie możliwości zarówno zespołu, jak i sali – więc nagłośnienie było fantastyczne. Nie da się jednak ukryć, że tym co w Kapeli zachwyca przede wszystkim jest ich innowacyjny stosunek do tradycji. Daleki jest od tzw „cepelii”, z której nawet chyba zaśmiano się raz czy dwa podczas koncertu. Zapewne nikt z tam obecnych nie był na wystawie w galerii Na piętrze i nie wie, jakie pamiątkowe produkty, wkrótce wejdą na rynek (i do sklepów).