wtorek, 12 maja 2009

rowerowe problemy z tożsamością

Jeżdżę na rowerze. Dużo jeżdżę na rowerze. Dzisiaj pierwszy raz od bardzo dawna ruszyłam się bez roweru dalej niż do najbliższego sklepu i poczułam się dziwnie, niepewnie, nago. Po 200 metrach panicznie chciałam zawrócić i wziąć rower. Świat z poziomu pieszego przewala się jak kisiel. Wolno, niewyraźnie, niezachęcająco. Nie ma szaleństwa wiatru, anonimowości pędu, rowerowej wolności, która nie uwarunkowana jest remontami torowisk, korkami na ulicach, a nawet przejściami dla pieszych. Nie uwarunkowana jest też porą dnia czy nocy - nic nie smakuje tak jak nocny rower po zakazanych uliczkach, parkach. Jeżdżę tam, gdzie pewnie bałabym się pójść w ciągu dnia. Rower daje wolność, niezależność i poczucie bezpieczeństwa.

Nie mam kolarki, chociaż o niej marzę. Ona daje prędkość, ale w mieście czasami za dużo jest torowisk, za często trzeba się oglądać do tyłu - na kolarce jest to trudniejsze niż na rowerze miejskim. Górski rower w mieście jest jednak trochę bez sensu. Rower klasycznie miejski pozwala wyprostować się, założyć spódnicę, słowem: cycle chic. Jest wygodny i można go względnie bezpiecznie zostawiać pod bibliotekami, sklepami, stadionami i we wszystkich innych miejscach w których bywam. Oczywiście przypiętego i z założeniem, że jego wartość nie przekraczałaby 400 złotych.

Nie wiem czy opisałabym się jako miejska rowerzystka. Dużo jeżdżę poza Warszawą. I lubię Masę Krytyczną (nie wiem czy to mialoby o czymś przesądzać, ale zaznaczam). I chciałabym kiedyś przejechac się w alleycacie.
Po ostatniej jeździe nad Zegrze zamarzył mi się prawdziwy strój rowerowy.
I wtedy poczułam się zagubiona.
Nie jestem długodystancowcem, nie jestem miejskim wariatem, nie jeżdżę zabłocona po uszy po leśnych ostępach (przynajmniej staram się), nie jestem rowerową dziewczynką w spódnicy i butach na obcasie. Swoim rowerom nadaję imiona i uważam, że trasa z Mokotowa na Bielany jest za krótka. Czuję się zagubiona.