niedziela, 2 listopada 2008

1 listopada a amerykański indyk

1 listopada jest jednym z tych świąt w roku, gdy jedziemy w rodzinne strony, rodzinne czasami tylko na poziomie symbolicznym - jedziemy tam, gdzie leżą nasi przodkowie. Na cmentarzach spotykamy "cmentarne rodziny". Są to często ludzie, których spotykamy tylko raz do roku, właśnie na cmentarzu i łączy nas jedynie wspólny grób praprapradziadka. Już nawet nie do końca umiemy wyjaśnić, a przynajmniej zrozumieć jak jesteśmy spokrewnieni. Cioteczna babcia tłumaczy co prawda cierpliwie, całą historię rodziny, ale my przyjmujemy ten fakt po prostu bez zastanowienia. Nie umiemy już sobie wyobrazić rodzeństwa naszego prapradziadka, ze skomplikowanymi losami: niewłaściwymi małżeństwami, dziećmi, romansami.

Jest jeszcze ta druga "cmentarna rodzina", którą przychodzimy odwiedzać tego dania i która świadczy o tych wszystkich losach rodziny. Ten ma rosyjskie nazwisko, ci się przechrzcili, tamci byli ewangelikami, a tego grobu nie ma i zapalamy mu świeczkę w symbolicznej dolince katyńskiej. Ta część "cmentarnej rodziny: daje nam poczucie bezpieczeństwa, przypomina kim jesteśmy (albo kim powinniśmy być, kim nie jesteśmy i kim chcielibyśmy zostać). Przypomina nam o naszej chcianej bądź niechcianej tożsamości.

1 listopada jedziemy w rodzinnie strony spotkać się z "cmentarną rodziną". Tego święta nie da się przeżyć w innym miejscu. Musimy wrócić do korzeni. Musimy, tak jak Amerykanie w Dzień Dziękczynienia, przejechać często setki kilometrów, aby na chwilę zatrzymać czas i spotkać się z rodziną. Nie jemy indyka, a prezydent nie ułaskawia jednego z tych biednych ptaków. Jemy za to pańską skórkę i organizujemy wypominki. Inna tradycja, inne zwyczaje, ale może sens ten sam -
zatrzymać się i poczuć, że jest gdzieś moje miejsce na świecie?

2 komentarze:

antropolożka pisze...

"Już nawet nie do końca umiemy wyjaśnić, a przynajmniej zrozumieć jak jesteśmy spokrewnieni"


Ja umiem!

Maria pisze...

umiesz wyjasnic jak jestem sporkewniona z moja cmentarna rodzina? ;)